Lubię oglądać Formułę 1. Od jakiegoś czasu
mam jednak wątpliwości czy aby na pewno wygrywa tam najlepszy. A oto dlaczego.
Ludzkości już od wielu wieków towarzyszy sport i rywalizacja. Podziwiano
tych, którzy wykazywali się nieprzeciętną sprawnością i zdobywali zwycięstwo za
zwycięstwem. Wystarczy cofnąć się w czasie do czasów starożytnej Grecji, gdzie
sport uważano za idealny sposób kształtowania charakteru, żeby przekonać się
jakim wzięciem cieszyły się wtedy rozgrywane w czasie ówczesnych igrzysk biegi,
zapasy, rzuty oszczepem czy dyskiem. Nie brakowało chętnych, którzy chcieli
zasiąść na trybunach ówczesnych odpowiedników brazylijskiej Maracany. Choć
zawodnicy zamiast pucharów i milionowych przelewów na konto otrzymywali wieniec
laurowy i szacunek w społeczeństwie, zafascynowanie różnymi formami rywalizacji
nie zmalało aż do dnia dzisiejszego. Świadczy o tym popularność internetowych
serwisów sportowych i wysokiej oglądalności transmisji z udziałem polskich
skoczków narciarskich, biegów Justyny Kowalczyk albo meczów piłkarzy
ręcznych.
Przez te wszystkie wieki sport się
rozwijał, przybywały nowe dyscypliny, a inne ulegały zapomnieniu. Biorąc zaś
pod uwagę zwyczajną chęć i potrzebę rywalizacji jaka nas, ludzi, charakteryzuje,
nie dziwi fakt, że wraz z rozwojem motoryzacji pojawiły się sporty samochodowe.
Pierwsze samochody wyścigowe dziwnie charczały, uruchamiane były za pomocą
obracanej korby, były kłopotliwe w utrzymaniu, a osiągami zwykle nie byłyby w
stanie dorównać dzisiejszym zwyczajnym drogowym autom. Kilkadziesiąt lat temu
były jednak takim szczytem techniki za
jakie dziś uważane są najszybsze z maszyn startujących w wyścigu Le Mans.
Trzeba również przyznać, że wyścigom i rajdom dawnych lat nie towarzyszyło
takie skomercjalizowanie i pogoń za zyskiem jakie obserwujemy dzisiaj. Miały
one bardziej charakter dżentelmeńskiej rywalizacji i atmosferą bliżej było im
do antycznej Grecji niż choćby do współczesnego Grand Prix F1, podczas którego
wielkie pieniądze widoczne są na każdym kroku. Spotykano się nie tylko po
to ażeby wyłonić najlepszego kierowcę,
ale była to także świetna okazja do spotkania ludzi o takich samych pasjach i
zainteresowaniach. Loga sponsorów pojawiały się sporadycznie, a kierowcy
przygotowanie auta i opłacenie startu często finansowali z własnej kieszeni.
Koniecznie muszę dodać, że w pierwszej połowie XX wieku swój wkład w
rozwój motosportu miały nie tylko takie kraje jak Włochy, Francja czy Wielka
Brytania, ale także, o czy wie pewnie niewielu, Polska. Wymienię tylko niektóre
ze znaczących wydarzeń, bo o tym wszystkim można by napisać osobny artykuł. W
roku 1927 zorganizowano Wyścig Tatrzański, którego meta znajdowała się nad
Morskim Okiem. Zwyciężył nasz rodak Jan Ripper na nie byle jakim samochodzie,
a było to wyścigowe Bugatti. W następnym roku wyścig stał się imprezą
międzynarodową. Słynny był także wyścig Lwowski, znany w całej Europie, a
stopniem trudności porównywany do wyścigu ulicami Monako. W 1929 roku polskie
auto kierowane przez hrabiego Stanisława Ostroga – Gorzeńskiego startowało w
rajdzie Monte Carlo. W 1939 Aleksander
Mazurek wygrał Rajd Afryki Północnej, a w sierpniu tego roku rajd Liege – Rzym
– Liege. Niestety polska prasa już nie zdążyła o tym donieść… Bez odpowiedzi
pozostaje też pytanie jak potoczyłby się dalej rozwój polskiego sportu
samochodowego gdyby nie wybuch II wojny światowej, a następnie wprowadzenie
ustroju komunistycznego. Kto wie, może doczekalibyśmy się torów na miarę
Nurburgringu lub włoskiej Monzy?
Dawniej wyścigi były bardziej dżentelmeńską rywalizacją .
Na zdjęciu Jan Ripper i jego Bugatti.
Od tego czasu technika zrobiła wiele
kroków na przód, wyścigowe auta rozwijają znacznie większe prędkości, a
motoryzacyjne imprezy generują trudne do wyobrażenia dochody. Trzeba też
uczciwie przyznać, że wraz z tym postępem do sportu samochodowego, jak i do
większości dyscyplin, wkradła się chciwość i walka o wpływy. Cała ta komercjalizacja nieraz zmusza mnie do
zadania pytania czy we współczesnym sporcie zawsze wygrywa najlepszy zawodnik.
Czy mistrzem zostaje ktoś, kogo umiejętności stoją na
najwyższym poziomie, czy może ten, którego menedżer wynegocjował
najkorzystniejsze warunki i ma najbogatszych sponsorów?
Wystarczy przyjrzeć się Formule 1. W
nowym sezonie wprowadzono szereg przepisów. Są one na tyle zawiłe, że nawet
osobom, na co dzień śledzącym torowe zmagania trudno się w tym wszystkim
połapać. A oto kilka przykładów.
Zastosowane zostaną nowe silniki V6 o pojemności 1,6 litra, których obroty
muszą zostać ograniczone do 15 500 rpm. System Kers zmieni nazwę na ERS-K,
dozwolone zostanie stosowanie elektronicznej kontroli tylnych hamulców, zmianie
ulegną wymiary nosów wyścigówek, poprawką ulegnie minimalna dopuszczalna waga
auta, skrzynia biegów musi wystarczyć na sześć wyścigów, jeden dostawca będzie
mógł dostarczać silniki dla jedynie czterech zespołów i tak dalej i tym podobne. Przyznam, że choć interesuje się wyścigami, nie chce mi się zagłębiać we
wszystkie te zawiłości dotyczące przepisów. Po co one wszystkie zostały
wprowadzone? Dla poprawy bezpieczeństwa, co oczywiście bardzo się chwali. Żeby
promować wizerunek sportu samochodowego i motoryzacji przyjaznej środowisku –
to na pewno. Myślę też, że jednym z celów było też uczynienie torowej rywalizacji
bardziej ciekawą i wyrównaną. Czy jednak w Formule 1 można mówić o całkiem
wyrównanej rywalizacji? Wydaje mi się, że od kilkunastu przynajmniej lat,
raczej nie. Mówić, że w Formule 1 każdy ma takie same szanse i wszystko zależy
od zdolności kierowcy to trochę tak jakby ktoś powiedział, że podczas skoków
narciarskich w zmieniających się warunkach każdy zawodnik ma szansę na świetny
rezultat. Jest to niemożliwe, chyba że ktoś nazywa się Małysz i ma na imię
Adam.
Przypomnijmy sobie zresztą kilka sytuacji
z minionych lat. Formuła 1 to, przynajmniej teoretycznie, sport indywidualny.
Mimo tego zdarza się, że w czasie wyścigu mają miejsca polecenia zespołowe,
znane także jako team orders. Zdania
na temat uczciwości tego procederu są podzielone niczym dawne Niemcy na NRD i
RFN.
W 1978 szwedzki kierowca Ronnie Peterson dostał polecenie nie
wyprzedzania zespołowego kolegi Mario Andrettiego. Dzięki temu Andretti wygrał
mistrzostwo świata, choć teoretycznie Peterson także miał szansęna pierwsze
miejsce. Rok 1998. Miejsce – tor
Melbourne w Australii. David Coulthard przepuszcza na prostej startowej Mikę
Hakkinena, który w tym samym roku zdobywa swoje pierwsze Mistrzostwo. Co więcej, zdawać się powinno, że kierowcy z
jednego zespołu powinni dysponować (również teoretycznie), takimi samymi
samochodami. Wnikliwy obserwator zauważy jednak, że tak się nie dzieje.
Dlaczego na przykład Mark Weber jeździł wyraźnie wolniej niż Sebastian Vettel.
Dlatego, że był mniej utalentowany? A może za ciężki? Nie sądzę. Albo przypomnijmy
sobie rywalizację między Robertem Kubicą, a Nickiem Heidfeldem. Robert był od
Niemca zdecydowanie lepszy. Niezrozumiałe zatem wydaje się to, że strategia
opracowywana dla Polaka niejednokrotnie okazywała się mniej skuteczna niż dla
Heidfelda. Długo można oczywiście rozprawiać na temat słuszności odgórnego
ustalania, który kierowca ma być faworytem. Może nie mam racji, ale według mnie
jest to coś sprzecznego z duchem sportu, który już od początku istnienia mówi o tym, że wygrywać powinien najlepszy.
Niestety coraz mniej ludzi go słucha.
Faworyzowanie wybranych, walka o wpływy i pieniądze -
w sporcie to niestety coraz częstsze
Nie jest to jedyny problem. Nie podoba mi się fakt, że aby dostać się do
Formuły 1 nie jest warunkiem koniecznym bycie kierowcą o wyróżniających się
umiejętnościach. Niejednokrotnie brak talentu spokojnie może wynagrodzić spora
liczba pieniędzy na koncie, bogaci sponsorzy oraz wpływowi przyjaciele. Ponoć
za rozwojem kariery Witalija Pietrowa, również zespołowego partnera Kubicy,
stał sam Władimir Putin. Zaczynam zatem poddawać wątpliwości także ten fakt,
czy Formuła 1 aby na pewno gromadzi w swojej stawce najlepszych na świecie
kierowców.
Na tym tle widać przewagę tzw. wyścigów jednej marki. Zaliczyć możemy do
nich Porsche Supercup, Lamborghini Blancpain Supertrofeo, Radical Cup czy znany
w Polsce puchar Kii Picanto. Każdy zawodnik dysponuje tam pod względem
technicznym absolutnie takim samym samochodem. Mistrzostwa te nie generują też
aż tak wielkich dochodów, dlatego nie ma w nich rzucającej się w oczy walki o
wpływy i pieniądze. Tam bardziej liczy się sportowa rywalizacja, a żeby wygrać,
trzeba być po prostu świetnym kierowcą.
Mimo tego wszystkiego lubię oglądać wyścigi Formuły 1. Poza tym nie
oszukujmy się – jeśli kierowca jest do niczego to nawet autem dwa razy lepszym
od wszystkich Ferrari i Red Bulli razem wziętych, osiągnie tyle co polskie
drużyny piłkarskie na międzynarodowych zawodach. Chciałbym tylko, żeby w
najbardziej prestiżowych wyścigach samochodowych liczyła się przede wszystkim
uczciwa i czysto sportowa rywalizacja. Żeby rzeczywiście wygrywał ten kierowca,
który najbardziej na to zasłużył. Obawiam się, że aby czegoś takiego
doświadczyć, musiałbym skorzystać z wehikułu czasu i cofnąć się do którejś z
pierwszych dekad sportu samochodowego.
8.
02. 2014