Byli sobie powstańcy



 W grudniu 1918 roku po długim okresie zaborów na ulice Poznania wyszli powstańcy. Co roku wspominamy te wydarzenia. Dobrze byłoby gdyby nie kończyło się tylko na wspominaniu.

            Wszystko zaczęło się od przyjazdu do Poznania słynnego zarówno w kraju jak i na świecie pianisty – Ignacego Jana Paderewskiego.  26 grudnia 2012 przebywał on w hotelu Bazar skąd tego samego dnia wieczorem wygłosił przemówienie, które poruszyło tłumnie przybyłych Poznaniaków mających po dziurki w nosie niemieckiej okupacji i wszelkich prób germanizacji. Błyskotliwa przemowa wywołała wielką patriotyczną manifestację. Niemcy stwierdzili, że nie mogą  na tę sytuację nie reagować. Już następnego dnia zorganizowali wojskową defiladę. Parę godzin później rozpoczęły się pierwsze walki pomiędzy powstańcami a zaborcami, które z centrum szybko rozprzestrzeniły się na cały Poznań oraz na rejon dzisiejszej Wielkopolski.  W walkach, które ostatecznie zakończyły się sukcesem dla strony polskiej, zginęło wielu walczących. Nie będę jednak tutaj przeprowadzał analizy historycznej na miarę Bogusława Wołoszańskiego. Chcę się chwilę zastanowić nad tym czy w mieście w którym wybuchło powstanie, ludzie potrafią docenić i wykorzystać poświęcenie walczących.
            Podczas ostatnich obchodów kolejnej rocznicy tych wydarzeń miałem trochę czasu, aby przejść się ulicami stolicy Wielkopolski. W czasie tego spaceru mogłem zobaczyć zabytkowy czołg przy którym można sobie było zrobić zdjęcie, widziałem też wielu entuzjastów historii, którzy poprzebierani byli w stroje polskich żołnierzy z 1918 roku. Z kolei w miejscu w którym zginął pierwszy z powstańców położono kwiaty w celu upamiętnienia jego postaci. Miała też miejsce inscenizacja walk dobrych Polaków ze złymi Prusakami, a przed południem odbywały się uroczystości przypominające te chlubne wydarzenia. Cieszy zatem, że wielu ludzi pamięta o bohaterstwie tych osób, które walczyły o wolność i dobrobyt.

                      Powstańcy walczyli nie tylko dla siebie, ale i dla przyszłych pokoleń

            Myślę, że wyłączając pewne środowiska, które wszędzie dopatrują się rozmaitych spisków, raczej nikt nie ma wątpliwości, że żyjemy w wolnym kraju. Co z dobrobytem? Skupmy się na Poznaniu. W ostatnich latach zmodernizowano lotnisko, wybudowano wielki stadion mogący pomieścić 40 000 osób, poczyniono sporo inwestycji budowlanych, a niedawno miasto było jednym z gospodarzy piłkarskich mistrzostw Europy. Poznań promuje się także jako miejscowość, która wspiera sport i aktywność fizyczną. Wygląda więc na to, że jest to takie miejsce, które prężnie się rozwija i świetnie prosperuje, coraz bliżej mu do zachodnioeuropejskich standardów, ma świetnie rozwiniętą komunikację i mieszkają tu sami energiczni, przedsiębiorczy, kreatywni ludzie. Chcesz być kimś, mieć odpowiednią pozycję społeczną? Koniecznie tu zamieszkaj!! Poznań to świetnie miejsce!! Problem w tym, że dzisiaj mało kogo stać na kupienie sobie mieszkania za jakieś 300 000 albo i 400 000 złotych.
Wielu młodych ludzi szuka w mieście mieszkań. Szkoda, że mało kto myśli o tym jak skutecznie pomóc takim osobom. Zamiast tego jest coraz więcej lokali komunalnych, które albo stoją puste, albo mieszkają tam ludzie dla których takie pojęcia jak porządek, rzetelna praca, uczciwość czy kultura osobista nie istnieją.  Jeśli szukanie mieszkania dopiero przed Wami, a myślicie o tym aby mieszkać w Poznaniu, to mam nadzieję że ta sytuacja zdąży się jeszcze poprawić.
            Co z tego, że zmodernizowano lotnisko i buduje się nowy dworzec kolejowy i autobusowy kiedy  stan miejskich dróg owszem, najgorszy nie jest, ale i tak nietrudno znaleźć takie, po których ktoś, kto dba o zawieszenie jeździ slalomem, zaś popołudniami od poniedziałku do piątku łatwo wpaść w pochłaniający paliwo i nerwy korek? Można zatem zrezygnować z samochodu. Tylko że ceny biletów komunikacji miejskiej rosną.
Gdy ktoś postanowi pozwiedzać miasto to z pewnością spostrzeże, że obecnie jest tu sporo placów budowy i nowych inwestycji. To oczywiście bardzo dobrze. Czy jednak trzeba być geniuszem budowlano – urbanistycznym aby zorientować się, że lepiej byłoby remonty i budowy rozłożyć w czasie aby nie wprowadzać niepotrzebnego chaosu? Albo, żeby stwierdzić, że bydynek powinien komponować się z otoczeniem? Być może, ale w takim razie takich geniuszy tutaj brakuje.
Zbudowano wielką sportową świątynie jaką jest Stadion Miejski. Zdaje się jednak, że co niektórzy zapomnieli o innych niż futbol dyscyplinach sportowych. Klub sportowy Olimpia wspierający między innymi lekką atletykę zmaga się z brakiem funduszy. Poznańscy żużlowcy już od wielu lat jeżdżą i trenują na starym i zaniedbanym stadionie. Na torze wyścigowym znajdującym się na obrzeżach miasta z powodzeniem można by organizować zawody nawet międzynarodowej rangi. Jednak nikt zbytnio nie kwapi się, aby przeznaczyć fundusze na odpowiednią modernizację, choćby zwyczajną budowę trybun.
Pewien wysoki jegomość, który do tego jest prezydentem miasta, wraz ze swoimi kolegami z Urzędu Miasta ciągle chwali się jakim to znakomitym przedsięwzięciem była organizacja Euro. Osobiście nie wiem czy aż tak bardzo jest się czym chwalić. Kibice mieli rozrywkę, ale oznaczało to też pojawienie się międzynarodowej zgrai ochlapusów dzięki którym służby sprzątające miały co robić. Śmieci wprawdzie posprzątano, ale  długu o wartości kilkudziesięciu milionów złotych jaki powstał po mistrzostwach już nie da się tak łatwo pozbyć. Być może tutaj należy szukać przyczyny szybko rosnących podatków komunalnych.

        Poznań - oby za wspomnieniem powstańczych walk szły tutaj także konkretne czyny

Problem dbania ( a raczej jego braku) o Poznań nie dotyczy jednak tylko pracowników Urzędu Miasta. Wielu mieszkańców nie potrafi uszanować wspólnego dobra.  Pomalowano jakąś kamienicę? Świetnie, będzie gdzie złożyć swój podpis! Właściciele psów to z kolei ludzie ekologiczni, bo użyźniają parkowe trawniki naturalnym nawozem. Mało? Wystarczy przejść się paroma ulicami żeby przekonać się, że wielu Poznaniaków nie uważało na lekcjach w szkole kiedy mówiono o dbaniu o czystość okolicy w której się mieszka. Jeszcze inni z kolei ciągle mówią co należałoby zrobić i co im się nie podoba, ale sami nie kiwną palcem jeśli chodzi o jakąkolwiek pracę na rzecz wspólnego dobra.
            Jak to wszystko podsumować? Według mnie Wielkopolanie pamiętają o bohaterach sprzed niemal stu lat, którzy chcieli zapewnić swojemu krajowi wolność i dobrobyt. Tylko że oprócz pamięci powinno mieć miejsce coś jeszcze. Uszanowanie tych wartości o których myśleli walczący żołnierze. Czy tak się dzieje? Patrząc na dzisiejszy Poznań i różne zjawiska jakie mają miejsce dochodzę do wniosku, że nie jest z tym najlepiej. Raczej nie o to im chodziło gdy 27 grudnia 1918 roku z karabinami wyszli na ulice miasta.
           

Tak postępują mistrzowie

 Każdy ma swoje cele i ambicje. To dobrze. Co jednak w sytuacji, w której wydaje się, że marzenia zaczynają uciekać?




Często  w rozmowach o sporcie samochodowym  spotykam się z  pewnym zarzutem wobec wyścigów Formuły 1. Chodzi o to, że ludzie niejednokrotnie mówią, że wyścigi są nudne, nic się nie dzieje, nikt się nie wyprzedza i wszyscy jak w procesji jeżdżą przez półtorej godziny po kilkukilometrowym kółku, od czasu do czasu zjeżdżając na wymianę opon. Zgadzam się, że tak bywa.  Jednak na pewno nie można  powiedzieć tego o ostatnim wyścigu sezonu 2012, który miał miejsce pod koniec listopada w Brazylii.
            Do ostatnich zawodów bardzo emocjonującego sezonu, nie była rozstrzygnięta kwestia kto zdobędzie tytuł Mistrza Świata. Walka miała rozegrać się pomiędzy Hiszpanem Fernando Alonso, a Niemcem Sebastianem Vettelem. W lepszej sytuacji był Vettel. Miał trzynaście punktów przewagi nad rywalem. Mimo to wyścig zaczął się dla niego niezbyt optymistycznie. Na starcie wyprzedziło go kilku kierowców, a po chwili został lekko potrącony przez jakiś inny samochód. Wskutek tego Sebastiana obróciło tyłem do kierunku jazdy, wyprzedzili go wszyscy kierowcy i znalazł się na ostatnim miejscu. Do tego wyścigówka była lekko uszkodzona. Wszak można było jechać dalej, ale czy usterki nie są  na tyle duże, że w pewnym momencie auto stwierdzi, że dalej nie pojedzie? 

                   W tym momencie Vettel pomyślał, że to koniec marzeń o mistrzostwie


Wielu ludzi śledzących wyścigowe zmagania pomyślało sobie zapewne, że to koniec marzeń o trzecim z rzędu tytule dla tego młodego Niemca. W jednym z wywiadów sam Vettel powiedział, że w tym momencie myślał, że mistrzostwo przepadło. Choć sytuacja była dla niego dołująca, ruszył dalej. Po niedługim czasie zaczął wyprzedzać pierwszych kierowców. Pogoń nie odbyła się jednak bez komplikacji. Na szesnastym okrążeniu zaczęło padać, a podczas jednej z wymian opon pojawiły się problemy przez które Vettel stracił kilka cennych sekund. W tym czasie Alonso cały czas jechał w czołówce. Mimo to Niemiec nadal pruł w górę. Z pewnością musiał wtedy trzymać nerwy na wodzy. Emocje kotłujące się w głowie poganiały do jak najszybszej jazdy, ale rozsądek podpowiadał aby zbytnio nie szarżować – nawierzchnia cały czas była mokra i każdy poślizg mógłby sprawić, że myśl o zdobyciu tytułu rozbiłaby się o którąś z band bezpieczeństwa rozstawionych wokół toru. Paru kierowców tego dnia bowiem nie zobaczyło przed sobą biało – czarnej szachownicy. W końcu po wielu chwilach, nerwów, emocji, niepewności i wiary w sukces, Sebastian Vettel dotarł do mety na szóstej pozycji. Czy to wystarczy na zdobycie najwyższego tytułu?  Tak.  Sebastian wygrał mistrzostwo z trzypunktową przewagą nad Fernando, który wyścig ukończył na miejscu drugim, za pierwszym na podium Jensonem Buttonem. Dla mnie był to chyba najlepszy wyścig Formuły 1 jaki widziałem.
            Czy można sytuację jaka miała miejsce podczas tych zawodów odnieść do życia? Komuś może się to wydać naciągane, inny pomyśli, że co ma wyścig samochodowy wspólnego z różnymi sytuacjami, które nas spotykają. Ja jednak widzę powiązanie. Otóż każdy człowiek ma jakieś plany czy marzenia związane z życiem osobistym, z rozwojem pasji i zainteresowań, osiągnięciem sukcesu w jakiejś dziedzinie czy też w swoim zawodzie. Każdy ma jakieś swoje „mistrzostwo”. Dodam tutaj, że  nie słyszałem, żeby kiedykolwiek droga do sukcesu i marzeń była drogą, którą zawsze idzie się lekko i łatwo. Myślę, że to dobrze. Gdyby wartościowe rzeczy były łatwo osiągalne byłyby one niejako plastikowe i kiczowate. W tym miejscu wtrącę pytanie retoryczne. Co robimy gdy natrafiamy na problemy lub w chwilach kiedy wydaje się nam, że to do czego dążymy i na czym nam zależy jest niemal niemożliwe do osiągnięcia i nam ucieka tak jak Alonso uciekał przed Vettelem? Może się wtedy pojawić myśl, żeby zrezygnować, że po co się trudzić skoro i tak się nie uda, że to jakieś bujanie w obłokach. Zdarza się, że odchodzimy od tych rzeczy gdyż wolimy wybrać po prostu łatwiejsze rozwiązanie (dając dojść do głosu ludzkiej tendencji do unikania wysiłku, a szukania wygody) tracąc chęć do podjęcia trudu i wiarę w siebie, bojąc się zaryzykować lub też zwyczajnie ulegając lenistwu. Wtedy powiększa się na świecie grono osób, które pewnego dnia stwierdziły, że owszem, plany i marzenia są fajne, ale czas wynieść je gdzieś na strych umysłu, zacząć myśleć trzeźwo, pomyśleć o poszukaniu dobrze płatnej i zapewniającej pozycję pracy, dać sobie spokój z marzycielstwem. Albo co uważają, że nie warto inwestować czasu i energii w relacje z innymi lub sprawy, których doprowadzenie do końca wymaga cierpliwości, trudu i ryzyka.

                                            W Brazylii ten młody człowiek pokazał, 
                        że nawet gdy coś wydaje się niemożliwe, nie wolno się poddać

            W takiej samej sytuacji znalazł się Sebastian Vettel podczas GP Brazylii. Spadł na ostatnie miejsce, a samochód był lekko uszkodzony. Nie była to sytuacja łatwa, a Vettel mógłby poddać się stwierdzając, że wszystko stracone i pojedzie tylko po to, aby dojechać do mety. Po co ruszać w szaleńczą pogoń skoro i tak prawdopodobnie nic z tego nie wyjdzie? Mimo to zaczął pędzić do przodu, nie poddał się i osiągnął cel jakim było dla niego trzecie pod rząd Mistrzostwo Świata. Jego myśl o tym, że wszystko stracone nie sprawdziła się, choć wszystkie okoliczności przemawiały za jej słusznością.  Takiej postawy i ambicji każdemu z Was życzę.
            Oczywiście można lubić Sebastiana Vettela, można też za nim nie przepadać. Znajdą się też tacy, którzy twierdzą, że jego zwycięstwa to zasługa pracy zespołu i dobrego samochodu. I powiem Wam, że mają oni rację., ale z drugiej strony na nic zdałby się najlepszy sprzęt gdyby nie talent, ambicja młodego człowieka i wola walki.



                                                                                                                                 10.12.2012

Nie każdy jest Zidanem


Oglądając fragment ostatniego meczu polskiej rezprezentacji widziałem jak jeden z naszych strzelił samobója. W liceum sytuacja taka nie była mi obca.     


           Ostatnim przeciwnikiem polskiej reprezentacji piłkarskiej była drużyna Urugwaju. Mecz miał miejsce jakoś w połowie listopada. W dniu w którym spotkanie miało być transmitowane w telewizji, mój tata zapytał mnie czy będę je oglądał. Tata śledzi niemal każdy mecz jaki jest pokazywany w telewizji, niezależnie od tego czy są to Mistrzostwa Świata, Liga Mistrzów czy Liga Polska. Jeśli zaś chodzi o mnie to zdecydowanie nie odziedziczyłem po nim zainteresowania futbolem. Mimo to stwierdziłem, że z ciekawości obejrzę kawałek. Jak powiedziałem, tak zrobiłem i wieczorem znalazłem parę chwil, żeby popatrzeć na zmagania biało – czerwonych. Już po paru minutach oglądania byłem świadkiem tego jak jeden z naszych strzelił gola. Szkoda tylko, że był to gol samobójczy. W wielu domach jak i na trybunach pewnie nie brakowało głosów w stylu „Co on robi!! Jak on gra!!”
Ja z tej sytuacji się śmiałem. Coś takiego może się zdarzyć najlepszym. W momencie tym myślami powróciłem też  ku licealnym  lekcjom wychowania fizycznego gdzie i dla mnie gole samobójcze nie były czymś obcym. 

                                           Nawet zawodowcy miewają gorsze dni

Często graliśmy właśnie w piłkę nożną. Mecze odbywały się na przyszkolnym boisku, które nazywaliśmy „Wembley”. Zazwyczaj przychodziło nas kilkunastu więc dzieliliśmy się na dwie sześcio – siedmio osobowe drużyny. Sposób w jaki się dzieliliśmy był prosty. Z szeregu wychodziły dwie osoby, które na zmianę wybierały po jednej osobie do swoich ekip. Jeśli chodzi o mnie to nigdy nie wyróżniałem się wybitnym talentem do  sportów zespołowych. Z tego właśnie powodu zazwyczaj byłem wybierany gdzieś pod koniec. Raz czy dwa razy byłem jednak wybierany na samym początku. Było to wtedy kiedy zasady uległy małej modyfikacji i wybierało się graczy dla drużyny przeciwnej.  Jak zatem pewnie się domyślacie, na lekcjach wf-u  gdy graliśmy w piłkę, zazwyczaj nie błyszczałem. Zresztą nie jest łatwo grać osobie o wzroście niecałych 170 centymetrów wzrostu przeciw chłopakom mierzącym po 180 i więcej centymetrów i ważącym ze 20 kilogramów więcej niż ja.
            Nie wiem jak było o Was w szkole, ale u mnie często słabych graczy ustawiało się na bramce. Dlatego na początku swojej piłkarskiej kariery w liceum wraz z paroma innymi kolegami niejedną lekcję spędzałem w polu bramkowym swojej drużyny.  Po pewnym czasie awansowałem wprawdzie na inną pozycję, ale raczej nie stało się to na skutek gwałtownego wzrostu moich umiejętności. Po prostu, któregoś  razu stwierdziłem, że już nie mam ochoty być na bramce i zwyczajnie nie zgodziłem się na to aby być na tej pozycji, a i inni chyba stwierdzili, że raczej kiepski ze mnie bramkarz. Cóż, to pewnie instynkt samozachowawczy podpowiadał mi, że lepiej jest żeby padła bramka niż miałbym zostać znokautowanym przez piłkę lecącą w moim kierunku z prędkością asteroidy. Dlatego raczej nie wykazywałem się zbytnim poświęceniem.
            W polu radziłem sobie lepiej. Zdarzały się wprawdzie takie mecze gdzie moje zaangażowanie ograniczało się do spokojnego maszerowania to w jedną, to w drugą stronę i jak najszybszego podawania piłki do kogoś innego, gdy sporadycznie miało miejsce, że ktoś kopnął mi piłkę. Z czasem jednak stwierdziłem, że też chciałbym brać udział w grze chcąc czerpać frajdę ze wspólnej zabawy mimo swoich niezbyt dużych umiejętności. Zacząłem więc coraz częściej wykazywać aktywność podczas meczów, a od czasu do czasu zdarzały mi się całkiem udane akcje. Jakby tego było mało, to niekiedy udawało mi się kopnąć w bramkę. Może i rzadko trafiałem gola, ale tym bardziej dawało mi to większa satysfakcję.  Wkrótce koledzy zaczęli zauważać, że ja też jestem na boisku i dokonali przełomowego odkrycia, że do mnie też można podać piłkę nie martwiąc się o to, że zaraz ktoś z drużyny przeciwnej mi ją odbierze i strzeli gola.  Choć z boiskowego odludka coraz bardziej stawałem się osobą aktywnie biorącą udział w grze to i tak zdarzały mi się mimowolne podania do przeciwnika albo kopnięcia po których piłka nie leciała w tym kierunku w jakim bym sobie tego życzył.
            Było to oczywiście solą w oku dla pewnej grupy wysportowanych chłopaków. Część z nich mniej lub bardziej profesjonalnie trenowała piłkę nożną.  Pamiętam ich jako osoby, które zachowywały się tak jakby nie potrafiły zaakceptować i zrozumieć tego, że ktoś może być mniej wysportowany, a wyznacznikiem wartości było dla nich to jak ktoś radzi sobie podczas gry w piłkę. Dlatego gdy mnie lub komuś z moich mniej utalentowanych sportowo kolegów nie wyszła jakaś akcja lub podanie, z ich strony padały słowa krytyki nieraz ze szczyptą słów, które nie nadają się do cytowania w tym felietonie. Zachowanie takie określiłbym jako głupie i śmieszne jednocześnie. To zabawne, że kilku typków traktowało koleżeńską grę w piłkę tak poważnie jakby byli gwiazdami światowego futbolu, a od tego czy ich drużyna wygra czy nie zależały losy Wszechświata. Nie lubił mnie zwłaszcza jeden z nich. Nieraz z jego strony padały pod moim adresem słowa, których zdecydowanie nie można uznać za przejaw koleżeństwa. Do dziś jednak nie wiem dlaczego ten koleś był do mnie tak negatywnie nastawiony. Wprawdzie ja też nie darzyłem go sympatią, ale nigdy z tego powodu mu nie dokuczałem. Faktem jest jednak, że chyba tylko dzięki temu, że zdecydowanie nie jestem porywczą osobą i trudno wyprowadzić mnie z równowagi , nigdy nie przerodziło się to w ostrą, konfliktową sytuację.

            Gra z kolegami powinna być dobra zabawą, ale nie wszyscy o tym pamiętają

            To wszystko jednak nie znaczy, że nie lubiłem  wychowania fizycznego. Nieprzyjemne incydenty owszem, zdarzały się, ale było też sporo sympatycznych i zabawnych momentów dzięki którym miło wspominałem te sportowe lekcje. Mieliśmy też świetnego nauczyciela, mam z nim zresztą kontakt do dzisiaj, który namówił mnie do spróbowania sił w bieganiu, dzięki czemu  mając nieco ponad 20 lat mam za sobą wiele fantastycznych zawodów, w tym maratony i półmaratony. Po prostu szkoda tylko, że na wf-ie było paru szkolnych cwaniaków, którzy dogadywali słabszym tylko dlatego, że ci nie grali co najmniej tak dobrze jak Zinedine Zidane.
            Kiedy ktoś z Was zatem będzie grał w piłkę nożną lub jakąkolwiek inną grę zespołową,  to nie gnębcie słabszych zawodników. Pamiętajcie, że oni też chcieliby pewnie miło spędzić czas grając z kolegami mimo swoich słabszych umiejętności. Oglądając zaś mecz profesjonalistów nie wieszajcie psów na piłkarzu, któremu gra idzie niezbyt dobrze. W końcu każdy ma prawo do popełniania  błędów i do tego, żeby po prostu mieć gorszy dzień. Chyba nie jest to takie trudne do zrozumienia?

                                                                                                                          26.11.2012

Nie mamy się czego wstydzić


Wydawać by się mogło, że im większa impreza tym lepsza organizacja. Nie zawsze jednak jest to prawdą.


            Na samym początku przybliżę trochę faktów, bo wiem, że nie wszyscy interesują się lekkoatletyką i bieganiem. Sześcioma największymi komercyjnymi imprezami biegowymi w których mogą startować zarówno zawodowcy jak i amatorzy są maratony w: Nowym Jorku, Chicago,  Londynie, Tokio, Berlinie oraz Paryżu. Liczba zgłoszonych uczestników zawodów wynosiła kolejno: 46759, 35670, 34656, 33328, 32997 i 31133 osób. Nie wiem na ile dzisiaj są te dane aktualne, gdyż pochodzą z roku 2011. Nie sądzę jednak aby zanadto się zmieniły.  Myślicie pewnie, że tego typu wydarzenia pod każdym względem stoją na znacznie wyższym poziomie niż nasze polskie maratony i półmaratony w Warszawie, Poznaniu czy Grodzisku Wielkopolskim, a do tego nasze krajowe zawody w bezpośrednim porównaniu zapewne wypadają blado. Cóż…niekoniecznie.
            Czytałem pewien artykuł na stronie maratonypolskie.pl i dowiedziałem się tam paru ciekawych rzeczy. Nie będę za dużo pisał na temat opłaty startowej. Wiadomo przecież, że przy imprezach wielkoformatowych opłata musi być większa, aby organizator mógł pokryć wszystkie koszty. Przykładowo gdybym chciał zapisać się na maraton do Nowego Jorku potrzebowałbym ośmiuset złotych. Myśląc o maratonie w Londynie musiałbym wydać ponad trzysta złotych, a start w berlińskich zawodach kosztuje 260 złotych. Z kolei poznański maraton ma opłatę startową wysokości, o ile się nie mylę, osiemdziesięciu złotych. Warto jednak zastanowić się co otrzymujemy w pakiecie startowym. W Poznaniu jest to numer startowy z agrafkami, gąbka, worek do którego można schować swoje rzeczy oddając je do depozytu przed startem, napoje i jedzenie na trasie i mecie i pamiątkowy T-shirt, a czasem także inny upominek. Dodatkowo organizator zapewnia miejsca noclegowe sportowcom, którzy przybyli z daleka. W Nowym Jorku, Londynie i Berlinie w składzie pakietu zapewniony jest numer startowy i agrafki, gąbka, jakieś ulotki, napoje na trasie i mecie, a w Londynie jeszcze worek na rzeczy.  Koszulka pamiątkowa oczywiście jest. Trzeba tylko zapłacić za nią równowartość 100 złotych. Na mecie  nie znajdzie się też  posiłku, a o nocleg trzeba zatroszczyć się samemu. Zatem droga i duża impreza nie zawsze musi być pod każdym względem lepsza od tych małoskalowych. 

           Najbardziej popularne zawody niekoniecznie są pod każdym względem najlepsze

            W ostatnią niedzielę brałem udział w Biegu Niepodległości. Bieg rozgrywany na ulicach znajdującego się tuż za południową granicą Poznania Luboniu, miał długość 10 kilometrów. Luboń, choć oficjalnie nie leży w administracyjnych granicach Poznania, nieoficjalnie może być już uznawany za jego dzielnicę. Prężnie działa tam wiele firm jak i „Stowarzyszenie Luboński Klub Biegacza”, które zorganizowało owe zawody. Start miał się rozpocząć o godzinie 10 więc dość wcześnie rano wyjechałem z domu. Z racji małego ruchu na ulicach całkiem szybko dotarłem do Lubonia. Wbrew pozorom jest to całkiem spora miejscowość. Dlatego, choć poprzedniego wieczora sprawdzałem trasę, zgubiłem się. Szkoda, że zabrakło dokładniejszych oznaczeń jak dotrzeć na miejsce. Przynajmniej takowych nie widziałem. Krążyłem więc samochodem w poszukiwaniu celu jak podróżnik, który zgubił się w lesie.
W końcu, gdy mimowolnie zwiedziłem już niemal całą miejscowość, dotarłem na miejsce. Byłem bardzo mile zaskoczony gdy zobaczyłem gdzie znajduje się biuro zawodów.  Mieściło się ono w dużej i nowoczesnej hali sportowej należącej do gimnazjum. Hala była tak obszerna, że można by zorganizować tam koncert dla całkiem sporej liczby osób, w dodatku posiadała zadbane trybuny. Odebrałem pakiet startowy od wolontariuszek i po przebraniu, udałem się do depozytu. Następnie nadszedł już czas, by wyruszyć na punkt startowy gdzie prócz mnie było także ponad 600 innych zawodników. Wiele osób postanowiło biec z biało – czerwonymi flagami Polski. Na starcie miał być też odśpiewany hymn narodowy, niestety spikerowi nie udało się porwać tłumów do wydobycia z siebie słów Mazurka Dąbrowskiego. Miejsce startu było w pobliżu płotu ogradzającego parking więc znalazłem jeszcze chwilę by spojrzeć czy z moim samochodem wszystko w porządku. Upewniwszy się, że tak, mogłem spokojnie ruszyć. Od samego startu biegłem spokojnym, ale stałym tempem. Dzięki takiej strategii szybko zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników, którzy jeszcze chwilę temu znajdowali się przede mną. Jednak gdzieś koło siódmego czy ósmego kilometra mój organizm zaczął sygnalizować drobne problemy techniczne, a mówiąc prościej podczas kilkusetmetrowej partii trasy biegnącej pod górkę złapałem kolkę. Musiałem zatem nieco zwolnić, przez co wyprzedziło mnie parę osób. Chwilę później gdy trasa się wypłaszczyła, powróciłem do normalnej szybkości. Dzięki temu przez ostatnie półtora kilometra udało mi się awansować o kilka pozycji. Co ciekawe, mimo tego że musiałem w pewnym momencie zwolnić, drugie pięć kilometrów pokonałem szybciej niż pierwsze. Dodatkowo pobiłem własny rekord w biegu na 10 kilometrów, który wynosi teraz 55 minut.
                    Zawody mniejszej rangi też mogą być świetną zabawą.

Na mecie dostaliśmy solidnie wykonany medal w kształcie terytorium Polski. Można też było napić się i zjeść smaczną kiełbaskę z bułką. Zbierane były również pieniądze na leczenie chorego na raka 22 latka. Gdy już nieco odpocząłem i przebrałem się, rozpoczęła się ceremonia wręczania nagród. Nagrody przyznawano zarówno w kategorii ogólnej jak i w poszczególnych podziałach wiekowych.  Wraz z moim kolegą jak i paroma innymi osobami żartowaliśmy sobie z jednego gościa, który wygrał w jednej z kategorii, że gdyby nie jego bujna czupryna, która tworzyła opór aerodynamiczny, z pewnością miałby jeszcze lepszy wynik. Na końcu miało jeszcze miejsce losowanie bonów do sklepu sportowego. Wśród dziesięciu wylosowanych szczęściarzy byłem też ja. Tym optymistycznym akcentem zakończyły się niedzielne zawody. Był to nieduży, ale porządnie zorganizowany bieg,  na którym po prostu świetnie się bawiłem.
Wszystko to jest dowodem na to, że zawody mniejszej rangi też mogą stać na wysokim poziomie, a wielkość imprezy nie zawsze idzie w parze z jakością organizacji. Nowy Jork, Paryż, Londyn czy Berlin są i mają prawo być dumne ze swoich maratonów, które stale należą do największych na świecie. Dobrze jest jednak wiedzieć, że i  u nas w Polsce  są organizowane takie zawody, których mimo ich mniejszej popularności, nie musimy się wstydzić.



                                                                                                                 13.11.2012

By być jak najlepszym człowiekiem


W chrześcijaństwie dzień Wszystkich Świętych to święto tych, którzy znajdują się już w niebie. Przy tej okazji warto chwilę pomyśleć co tak właściwie znaczy słowo świętość.


                Początek listopada to trochę specyficzny okres czasu. Dni stają się coraz krótsze, dość szybko robi się ciemno, a nocami termometry zaczynają wskazywać minusowe temperatury. Dużą grupę społeczeństwa w te chłodne dni ogarnia lekkie lenistwo i zdecydowanie przestawia się na domowy tryb spędzania wolnego czasu. Przyznam, że i mnie, zwolennikowi regularnego uprawiania sportu, coraz trudniej wyruszać na biegowe treningi.  Początek listopada to także czas kiedy wiele osób odwiedza cmentarze, pielęgnuje groby, kupuje kwiaty aby przyozdobić nimi miejsca gdzie leżą ciała ich bliskich zmarłych, a wykres sprzedaży w siedzibie firmy produkującej znicze wyraźnie skacze w górę.
            Pierwszy bowiem dzień owego jesiennego miesiąca spod znaku opadających liści to dzień Wszystkich Świętych. W świecie kultury chrześcijańskiej już od bardzo długiego czasu (tradycja święta  istnieje od przynajmniej IV wieku naszej ery)  przyjęło się, że jest to data kiedy to wspomina się i modli za tych, którzy przenieśli się na Tamten Świat. W mediach mówi się o zmarłych, a także o corocznej policyjnej akcji, która na celu ma zapewnienie bezpieczeństwa na drogach. Wielu z nas wybierze się przecież na cmentarze  oraz odwiedzić rodzinę, by spędzić czas w miłym gronie. W niebo zaś pofruną miliony modlitw, dzięki którym niektórzy znajdą się tam gdzie istnieją takie rzeczy  których „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało…(1 Kor 2, 9”. To oczywiście bardzo dobrze. Dzień Wszystkich Świętych jest jednak też takim dniem w którym warto zwrócić uwagę na życiowe postawy takich osób,  od których w różnych codziennych  sytuacjach można czerpać przykład i pomyśleć o tym, że do bycia kimś takim wezwany jest każdy z nas.  Mowa oczywiście o ludziach, których nazywamy świętymi. Jest ich bardzo dużo. Największą ich ilość wyświęcił polski papież Jan Paweł II. Pewnie jest jednak tak, że istnieje  niemało takich, których nigdy oficjalnie nie wyniesiono na ołtarze, a którzy śmiało swoim życiem na to zasłużyli.

             Jeśli lubisz jazdę niezgodną z przepisami to na początku listopada lepiej uważaj.


            Ta refleksja skłoniła mnie, aby zastanowić się jaki jest dziś obraz kogoś, kogo można określić mianem „świętego”.  Może się mylę, ale wydaje mi się, że w czasach w których coraz większą popularność zdobywają style życia nie zawsze zgodne z zasadami chrześcijaństwa, obraz takiej osoby często nie jawi się optymistycznie. Sztywniak, nudziarz, dewot, szara mysz, nietolerancyjny – w odczuciu niektórych wyrazy te są synonimem kogoś, kto stara się brać sobie do serca nauczanie Jezusa. Człowiek pobożny to ktoś taki kto usłyszawszy w rozmowie jakiś brzydki wyraz staje się blady na twarzy a jego mina przybiera taki grymas jakby dowiedział się o tym, że kolega, który stoi obok okazał się bojownikiem Al Kaidy. Gdyby kogoś takiego chcieć wyciągnąć na dwór, na piwo lub wycieczkę nie związaną ze zwiedzaniem świątobliwych miejsc to próby takie zakończą się fiaskiem. Wolny czas lepiej przecież wykorzystać na modlitwę tudzież czytanie pobożnej lektury. Persona takiego pokroju gdy idzie ulicą i zauważy atrakcyjną osobę płci przeciwnej, zaraz pośpiesznie spuści skromnie wzrok obawiając się, że spojrzenie na elegancką dziewczynę lub wysokiego przystojniaka mogłoby być czymś niestosownym. A gdy jednak jakimś cudem uda się pójść z kimś takim na piwo, to spożywanie trunku będzie miało charakter raczej powściągliwy, a rozmowa będzie  krążyła gdzieś pomiędzy historią papiestwa, a działalnością misyjną w ubogich krajach. Wiem, że sporo tutaj przerysowałem. Myślę jednak, że udało mi się przybliżyć  pewien stereotypowy sposób patrzenia na chrześcijan. Stereotypy z kolei jak wiadomo, rzadko leżą blisko prawdy. Przykład? Żaden problem. Piotr Jerzy Frassati to sympatyczny gość, który mieszkał na początku XX wieku we Włoszech. Zmarł w wieku dwudziestu paru lat, a w roku 1990 został beatyfikowany przez Jana Pawła II. Był dobrym kolegą lubianym przez swoich rówieśników z którymi chętnie spędzał czas.  Poza tym był  amatorem dobrego wina, sportu i górskich wypraw. Zdecydowanie kogoś takiego nie nazwie się nudziarzem.
            Kim zatem jest człowiek święty? Według mnie jest to ktoś kto jest otwarty na świat i na drugiego człowieka, rozwija swoje talenty i osobowość, chce cieszyć się życiem i dobrze z niego korzystać. W ważnych sprawach takich jak kwestie wiary, uczciwości i przyzwoitości międzyludzkiej nie idzie na kompromisy, dlatego czasami bywa uznawany za nietolerancyjnego.  Jednak przede wszystkim jest dla niego ważnym to, aby w swojej codzienności, w różnych życiowych sytuacjach swoją postawą naśladować i wskazywać na  Pana Jezusa.
Ktoś pomyśleć może , że bycie kimś takim jest nie dla niego, jest czymś nierealnym i nieosiągalnym. To nie jest prawda. Każdy jest zaproszony by do tego dążyć, choć oczywiście wymaga to pewnej pracy nad sobą. Nie jest  też  tak, że święci nigdy nie popełniali złych uczynków i błędnych decyzji. Jesteśmy ludźmi i żyjąc tu na Ziemi, choćbyśmy nie wiem jak się starali, nigdy nie osiągniemy pełnej doskonałości. Ważne jest to, by starać się być jak najlepszym.

             Trzeba odrzucić lęk i odważnie ruszyć ku byciu porządnym chrześcijaninem

            Świętość – słowo, które wydawać się może niemodne i mało atrakcyjne, trącić myszką i za którym stoi jakaś forma romantycznego marzycielstwa. Ten stereotyp należy odrzucić. Dzisiaj trzeba przełamać lęk, niepewność i odważnie podjąć staranie, by być jak najlepszym człowiekiem. Kiedy będziemy wspominali tych, którzy czekają na nas po drugiej stronie, warto chwilę pomyśleć czy wolelibyśmy aby nasze życie było wygodne i nie wyróżniać się spośród innych czy może raczej by kiedyś ktoś i nas wspomniał jako osobę, która może być inspiracją dla innych.


                                                                                 
                                                                                                                      29.10.2012

Więcej niż bąbelków w jacuzzi



     Bardzo łatwo jest zauważyć to, co zasługuje na krytykę. Nieraz jednak trudniej jest dostrzec pozytywne aspekty życia, choć jest ich przecież niemało.       


 Z pewnością każdy z nas mógłby podać przykład takich osób, które codziennie oglądają wieczorne wiadomości z uwagą słuchając każdego słowa, które wylatuje z głośniczka wbudowanego w telewizor, a ruchy ich gałek ocznych z napięciem śledzą każdy obraz  pojawiający się na szklanym, chociaż już coraz częściej plazmowym, ekranie. Wielu ludzi regularnie czyta, w pracy i przy kawie, newsy z porannej prasy przewracając szary, brudzący ręce papier, a prócz tego stara się być na bieżąco z informacjami ukazującymi się na portalach internetowych. Dzięki temu doskonale wiedzą oni gdzie na świecie toczy się jakaś wojna, kto z kim się kłóci, co dzieje się w międzynarodowej polityce, czego dotyczą najnowsze matactwa i skandale wysoko postawionych ludzi albo gdzie ostatnio wydarzył się  straszny kataklizm. Zastanawiam się co to daje człowiekowi? Może  poczucie pewności, że wiemy co się wokół nas dzieje, albo na co możemy być przygotowanymi? W mojej opinii większość informacji prezentowanych przez media jest uproszczona, traktująca temat powierzchownie, przyciągają sensacją i… są po prostu do niczego niepotrzebne. Poza tym w silny sposób mogą wpływać na ludzkie postawy, przekonania i sposób patrzenia na rzeczywistość. Może się zdarzyć tak, że ktoś będący na bieżąco z różnymi info serwisami, stopniowo nabiera przekonania, że świat jest zły, pełen kłamstwa, matactw, a Polska to kraj absurdów i ciemnoty.


Serwisy informacyjne nieraz zdają się sugerować, że na świecie jest więcej złego niż dobrego

            Dzieje się tak dlatego, że bardzo często to co złe mocno przykuwa uwagę i  bardziej rzuca się w oczy. Posłużę się tutaj przykładem Kościoła katolickiego. Kiedy pojawi się doniesienie o tym, że jakiś ksiądz rzucił sutannę, inni duchowni zbytnią uwagę przykładają do pomnażania bogactw materialnych zapominając o tych niematerialnych, na jaw wyjdzie jakiś pedofilski skandal lub inna afera pokazująca, że nie wszyscy kapłani żyją według nauczania Założyciela ich Kościoła – zaraz wiedzą o tym wszyscy naokoło. Tymczasem znacznie mniej ludzi słyszało o pewnym polskim dominikaninie, który wiele lat temu wyruszył do Kamerunu by dzięki swojej pracy biedni ludzi mogli zdobyć wykształcenie, o  zakonnicy,  która w innym afrykańskim kraju pomaga chorym i biednym albo o księdzu, który jeżdżąc po krajowych drogach stara się nakłonić prostytutki do powrotu ku porządnemu życiu.  Dodam, że nie są to postacie wymyślone przeze mnie na potrzeby tego tekstu, ale realne osoby.
            Niejednokrotnie dostrzeżenie wokół nas tego co pozytywne wymaga wytężenia uwagi. Dobre rzeczy, które nas spotykają i których wbrew pozorom jest mnóstwo, nie zawsze muszą być wielkie i zapierające dech w piersiach. Tymczasem warto starać się dostrzegać rozmaite pozytywy w życiu i dbać o coś co można nazwać „wrażliwością na dobro”. Nie jest to jakieś patrzenie przez różowe okulary albo słynny amerykański pozytywizm kiedy ktoś komu właśnie spłonął cały dom na pytanie „jak leci” odpowie: „I’m fine, thank you men!” Chodzi o to żeby zobaczyć, że świat naprawdę może być dobry,  a mądrze  wykorzystane życie, nawet mimo tego, że zdarzają się w nim negatywne rzeczy, stać się fantastyczną przygodą.
            Kiedy ktoś nie dostrzega tego co znajduje się po „słonecznej stronie życia”, może stopniowo tracić wrażliwość na to co dobre i wartościowe. Taka persona raczej nie jest zbyt zadowolona z życia nieustannie mając poczucie bylejakości i tego, że czegoś w nim brakuje. Może też stać się, mówiąc w prosty sposób, ponurakiem i zrzędkiem. Wtedy w głowie zaczyna powstawać wizja świata jako miejsca ponurego w którym jest tyle zła i nieprawości ile w Gotham City przed pojawieniem się Batmana, albo nawet jeszcze więcej. Czy ktoś chciałby być takim?

Warto wokół siebie dostrzegać dobre rzeczy - chociażby kolorowe barwy jesieni

            Możecie się zgadzać z tym co napisałem. Możecie też mieć inne zdanie. Jeśli jednak się zgadzacie to proponuję aby dziś, zamiast oglądać serwis informacyjny w którym jakiś prezenter lub prezenterka znów będą opowiadać o sejmowych kłótniach i dramatach dziejących się gdzieś na świecie, albo zamiast czytać w internecie o aferach finansowych lub nieprofesjonaliźmie  działaczy PZPN, lepiej będzie wyjść na spacer by popatrzeć na jesienne barwy albo pójść na basen by rozruszać nieco mięśnie i posiedzieć w  jacuzzi ciesząc się ciepłą wodą i masującymi bąbelkami. Naprawdę warto dostrzegać to co dobre.  Wierzcie lub nie, ale tego jest naprawdę wiele. Może nawet więcej niż bąbelków w owym jacuzzi.

                                                                                                                                22.10.2012

Chcesz dowiedzieć się więcej o dominikaninie pracującym w Kamerunie i jego działalności?  Kliknij tutaj : http://www.misja-kamerun.pl/

Potworne Ciężarówki


 Dla kogoś oglądanie rekordowego skoku ekstremalnej terenówki może być czymś niegodnym uwagi.   Dla mnie był to powrót do świata ogromnej mocy, niezwykłej techniki i ludzi z pasją.       


                  Parę dni temu przeglądając sobie pewien kanał motoryzacyjny na YouTube, natrafiłem na krótki, ale interesujący film. Przedstawiał on amerykańskiego kierowcę wyścigowego – Dana Runte, oraz jego próbę pobicia rekordu długości skoku Monster Truckiem. Prócz tego można było dowiedzieć się paru szczegółów technicznych dotyczących owej nieprzeciętnej terenówki, a także poznać postać Boba Chandlera – człowieka, który ponad 30 lat temu zbudował pierwszą  w historii „potworną” ciężarówkę. Dla kogoś być może byłby to kolejny filmik przedstawiający jakiegoś szaleńca robiącego dziwne rzeczy swoim bezsensownym samochodem. Ja byłem zachwycony. Dla mnie był to powrót do czasów dzieciństwa.
            Także i dziś dobrze pamiętam, że będąc jeszcze dzieciakiem, który chodził do podstawówki, byłem fanem tego mało znanego w Polsce sportu, który za oceanem od wielu lat cieszy się niemałą popularnością. Wiele godzin poświęcałem na ściganie się tymi maszynami w grze komputerowej, a kiedy miałem okazję poserfować po Internecie (wtedy jeszcze nie miałem Internetu w domu) ciężko było mnie odciągnąć od stron z informacjami i zdjęciami Monster Trucków. Gdy po szkole miałem wolne popołudnie, organizowałem sobie w komputerowym świecie różne mistrzostwa i zawody.


                                 Opony tego auta raczej nie są za słabo napompowane.


 Nad łóżkiem z kolei miałem poprzyklejanych parę zdjęć przedstawiających szalone maszyny w akcji. Pamiętam też dobrze poprzedni wyczyn Dana Runte, kiedy rozpędzoną terenówką wykonał skok nad ustawionym na ziemi Boeingiem 727. Znałem również nazwy poszczególnych samochodów: Bear Foot, Rampage, Grave Digger, Power Wheels, czy mój ulubiony Bigfoot – niebieski pickup z pomarańczowym,  przypominającym błyskawicę winylem na boku.  To był dla mnie wspaniały świat ogromnej mocy, niezwykłej techniki i ludzi z pasją.
            To właśnie wspomniany przeze mnie Bigfoot jest pierwszym w historii Monster Truckiem. Z tej właśnie racji często jest przy nim stosowane określenie „The Original Monster Truck”. Pierwszy egzemplarz powstał w roku 1974 kiedy to pochodzący z St. Louis inżynier-mechanik Bob Chandler, chcąc zbudować auto mające posłużyć zaspokojeniu jego off-roadowej pasji, wziął rodzinnego pickupa -  Forda  F-250, zamontował mu wyższe zawieszenie oraz koła od jakiejś maszyny rolniczej. Pojazd wraz ze swoimi możliwościami, do których zaliczało się między innymi rozjeżdżanie zwyczajnych samochodów,  wkrótce zyskał taką popularność, że Bob zaczął być zapraszany na rozmaite imprezy i pokazy. Na początku lat 80-tych prócz Bigfoot’a, pojawiały się także inne auta. To przyczyniło się do zorganizowania pierwszych zawodów. Stopniowo zaczęły one zyskiwać popularność, a także przybierać coraz bardziej zorganizowaną formę. Zyskiwał też poziom bezpieczeństwa zawodów. Dzisiaj do jego elementów zaliczają się ognioodporne kombinezony, profesjonalne kaski wyścigowe, a także znany z Formuły 1 system HANS, który utrzymuje głowę i kręgosłup w jednej linii zapobiegając negatywnym skutkom nadmiernych przeciążeń, a także solidne klatki bezpieczeństwa.  Z kolei Bigfoot Team stał się sporą firmą, która budowała coraz nowocześniejsze pojazdy. Dzisiaj flota tego zespołu ma już na koncie kilkadziesiąt modeli tych wyjątkowych maszyn, a prócz różnych wersji tego najsłynniejszego Monster Trucka, z garażów Boba Chandlera  wyjechały też auta o m.in. takich nazwach jak Wildfoot, Snake Bite czy Summit Bigfoot.
            Zawody Monster Trucków przypominają swoją formą wyścigi typu „drag”.  Na krótkiej trasie kierowcy mają jednak do pokonania różne przeszkody takie jak rampy, błoto, czy ustawione w rządku samochody. Wyścigi odbywają się zarówno na otwartym terenie, ale mogą być też organizowane na przygotowanych ku temu  stadionach i w dużych halach, które są codziennym miejscem pracy futbolistów bądź areną występów znanych muzyków. Spotyka się też rywalizację typu „freestyle” w której zbiera się punkty za efektowny przejazd, a także konkursy na najdłuższy skok.


                                                 Bigfoot - The Original Monster Truck

            Pojemność silników wynosi ponad 9000 cm3.  Ich moc waha się od ponad 1000 koni mechanicznych do nawet 2000 KM. Dzięki tak dużej sile  przy odpowiednio mocnym wciśnięciu „gazu”  samochód staje dęba. Gdyby maszyny mówiły tak jak w bajce „Auta” i któregoś dnia Bugatti Veyron spotkałby Monster Trucka i zapytał go o moc, to mimo swoich 1001 KM pod maską pewnie odjechałby nieco zawstydzony. Te ekstremalne maszyny wysokie na cztery metry i o kołach wielkości dorosłego człowieka mogą rozpędzić się do 140 km/h. Wydawać się może niewiele, ale przy wadze 7 ton wynik ten jest całkiem niezły. Zastanawiać się możecie ile kosztuje wybudowanie takiego potwora. Koszt waha się od 150 do 250 tysięcy dolarów. Teraz wystarczy to pomnożyć przez trzy by otrzymać cenę w polskich złotówkach. Oczywiście do tego dochodzą jeszcze koszty utrzymania, które również do niskich nie należą.
            Prawdopodobnie po tym tekście nie staniecie się nagle fanami Monster Trucków. Miło było jednak przybliżyć Wam świat tych ekstremalnych samochodów. A co z Danem i jego próbą pobicia rekordu?  Szesnastego września tego roku, w słoneczną niedzielę skoczył w Indianapolis na odległość ponad 70 metrów. Poprzedni wynik osiągnięty nad Boeingiem 727 został pobity, a nowy wpisany do Księgi Rekordów Guinessa. 

                                                                                                                      29.09.2012

Jeśli chcesz poznać postać Boba Chandlera, Dana Runte i obejrzeć rekordowy skok kliknij tutaj:

Autoświr

Wciąż słyszymy o tym, że bardzo dużo osób nie radzi sobie ze stresem. Jeśli kiedyś dołączę do grona takich osób to wiem co będzie tego przyczyną.



W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi korzysta z pomocy psychologów.  Do specjalistów udają się nawet sportowcy, co niejednokrotnie przynosi dobre rezultaty, ale sprawa ta nie ogranicza się tylko do świata sportu. Coraz większe tempo życia negatywnie wpływa na zdrowie fizyczne i psychiczne. Nieustanna presja ze strony pracodawców lub najbliższych, niepewne sytuacje finansowe i duże kredyty, niezadowolenie z własnego życia – wszystko to sprawia, że coraz więcej osób ląduje na kozetce. Wiele wskazuje na to, że ten stan będzie się coraz bardziej pogłębiał. Ostatnio stwierdziłem, że jeśli ja też znajdę się kiedyś u psychoterapeuty, to wiem już jaka będzie tego przyczyna.

                W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi nie radzi sobie z nadmierną presją


            Pierwsze objawy pojawiły się prawie rok temu. Któregoś razu jadąc samochodem, zauważyłem, że po dłuższej jeździe coś zaczyna delikatnie piszczeć przy, jak mi się zdawało, lewym przednim kole. Podejrzewam, że znaczna większość ludzi może by i ten fakt zauważyła, ale raczej nie za bardzo by się nim zmartwili. W końcu samochód jest maszyną, w której znajduje się niezliczona liczba rozmaitych elementów i coś po prostu ma prawo czasem zapiszczeć. Ja jednak najwyraźniej nie należę do większości,  a już na pewno nie pod tym względem. Niemal całą dalszą drogę do domu zastanawiałem się z lekkim niepokojem co też może się dziać. Może to objaw jakiejś usterki, która zagraża bezpieczeństwu na drodze? Może jest to coś, czego naprawa będzie mnie dużo kosztować? Przestałem się nad tym zastanawiać dopiero pewien czas później, kiedy po rozmowie z osobami, które na temat mechaniki samochodowej wiedzą trochę więcej niż ja, ustaliłem, że ciche piski są po prostu spowodowane brakiem jakiegoś smaru w zawieszeniu. Ogólnie mówiąc piszczało z tego samego powodu co nienasmarowane drzwi w Waszym domu. Dlatego przy okazji najbliższej wizyty u mechanika powiedziałem, żeby zerknął na zawieszenie. Dzisiaj wprawdzie też słychać jakieś odgłosy z zawieszenia, ale znacznie rzadziej, a ja już się tym nie przejmuję.
            Niejednokrotnie zdarzało mi się też zastanawiać czy aby nie mam za mało powietrza w oponach. Zdaje się, że popadłem w coś co można nazwać autosugestią. Działa tutaj podobna zasada jak u hipochondryka, który boi się, że zachoruje na jakąś chorobę. Całymi dniami myśli o tym tak intensywnie, że w końcu zaczyna mu się zdawać, że zaczął odczuwać objawy  owej dolegliwości. Ja chyba też myślałem o ciśnieniu w oponach na tyle intensywnie, że zaczęło mi się wydawać, że jest ono za małe. Mimo, że nie odczuwałem żeby samochód zaczął gorzej się prowadzić, a wszyscy inni mówili, że powietrza w oponach wcale nie brakuje.
            Suma wszystkich strachów miała jednak miejsce przed przeglądem, który trzeba było wykonać aby mieć ważny dowód rejestracyjny. Kilka dni wcześniej zaczęły się pojawiać w głowie myśli siejące niepewność. Czy aby na pewno wszystko z moim autem jest w porządku? (Mimo zapewnień mechanika, że samochód spokojnie powinien przejść przegląd.) A co, jeśli hamulce nie są w pełni sprawne (choć zmieniałem je ledwie dwa miesiące wcześniej) albo będą jakieś luzy w układzie kierowniczym? Absolutnie nie miałem ochoty poświęcać czasu, a tym bardziej pieniędzy na nieplanowane naprawy. Moje obawy jednak zupełnie się nie sprawdziły i okazały się, jak w poprzednich przypadkach, kompletnie bezpodstawne. Z samochodem wszystko było w najlepszym porządku. Jakby tego było mało, to człowiek, który robił przegląd okazał się fanem sportu samochodowego i byłym rajdowcem – amatorem. Efektem tego była sympatyczna rozmowa na temat rajdów i samochodów, która w sumie trwała dłużej niż sam przegląd.

                                    Nawet w najlepszym aucie może zdarzyć się awaria
           

 Całkiem niedawno miałem okazje wybrać się na prawie puste lotnisko. Były tam trzy pasy. Jeden zajęty przez jakąś firmę, która organizuje loty turystyczne. Drugi, z całkiem niezłą nawierzchnią, choć nieużywany był niestety z obu stron zagrodzony. Na trzeci można było swobodnie wjechać, jednak należało uważać na drobne kamyki, które przy ślizgach i większych prędkościach mogłyby szybko zużyć opony, a także na dziury, na które najechanie mogłoby się skończyć solidnym wstrząsem. Wszędzie było widać ślady mówiące o tym, że spalono tu wiele gumy i często celowo wprowadzano auta w poślizg. Można powiedzieć zatem, że spędziłem popołudnie pod znakiem dynamicznych przyspieszeń i ostrych hamowań, slalomów pomiędzy oponami,  nagłych skrętów, wysokich obrotów i szybkiego zużycia paliwa. Po powrocie z zabawy zajrzałem pod maskę, aby sprawdzić poziom płynów. Wszystko było w porządku. Po pewnym czasie dla pewności chciałem to sprawdzić jeszcze raz, więc pociągnąłem za wajchę do otwierania maski. Pociągnięcie okazało się bezskuteczne. Popsuło się coś w mechanizmie otwierania maski, a ja miałem kolejną materię do analiz i spekulacji.
            Jak więc widać, kiedyś może nadejść taki dzień w którym będę musiał wybrać się do psychoterapeuty. Wyobrażam sobie nawet jak mogło by to wyglądać:

- Dzień dobry panie Mateuszu. Jaki problem pana do mnie sprowadza? O czym chciałby pan porozmawiać?
- Dzień dobry panie doktorze. Otóż czuję się wewnętrznie rozbity. Wszystko zaczęło się od momentu, w którym zepsuł mi się samochód.



                                                                                                                      24.09.2012