Było deszczowe, poniedziałkowe przedpołudnie kiedy jechałem tramwajem przez skrzyżowanie ulic Fredry z Alejami Niepodległości. Pomyślałem sobie wtedy, że mniej więcej 24 godziny wcześniej właśnie tędy, biegło niemal 4000 ambitnych osób, które 3 kwietnia 2011 roku chciało pokonać 21 kilometrów i 97 metrów w 4 Poznańskim Półmaratonie. Wśród nich byłem także ja.
Minął mniej więcej rok od momentu kiedy po raz ostatni brałem udział w jakichkolwiek zawodach biegackich. Nic zatem dziwnego, że zarówno w dzień zawodów jak i na kilka dni przed półmaratonem czułem się podekscytowany. Miałem także chęć pobicia swojego zeszłorocznego rekordu. Z tą ambicją rozpocząłem swoje przygotowanie jak tylko pogoda w minimalnym choćby stopniu zaczęła nam oznajmiać, że wiosna zbliża się coraz większymi krokami. Konkretnie oznaczało to około miesiąca przygotowań. Czy to wystarczy aby przebiec owy dystans w satysfakcjonującym mnie czasie? – zastanawiałem się. W ostatnim tygodniu przed zawodami czułem, że forma jest już całkiem niezła. Byłem więc pełen wiary w sukces.
W końcu nadszedł dzień, który miał zweryfikować moje ambicje. Tradycyjnie my członkowie Klubu Maratończyka spotkaliśmy się nieopodal betonowych stolików znajdujących się niedaleko mety. Nie zabrakło rozmów prowadzonych w przyjaznej atmosferze oraz pamiątkowego zdjęcia. Wartym odnotowanie jest fakt, że chyba po raz pierwszy pojawiły się na nim dziewczyny, startujące w kategorii rolkarzy. Na około 10 – 15 minut przed momentem, w którym żona zmarłego wiceprezydenta Macieja Frankiewicza dała sygnał do startu, każdy z nas zajął już miejsce startowe i dogrzewał mięśnie. Rozgrzanie ich nie wymagało dużego wysiłku, ponieważ dzień był bardzo ciepły, a na niebie rzadko można było zauważyć jakiekolwiek chmury. Choć niektórzy narzekali na to, że jest zbyt ciepło, to dla mnie temperatura około 20 stopni powyżej zera była w sam raz.
Dokładnie o godzinie 10 biegacze ruszyli w 21 kilometrową podróż. Z początku trzeba było mieć oczy dookoła głowy, gdyż tłumie nietrudno było o przypadkowe zderzenia. Na trasie nie brakowało punktów żywieniowych z czekoladą oraz woda i napojami energetyzujacymi. Na własny użytek nazwałem te punkty „ pit stopami”. Łącznie pit stopów było cztery, a wiedząc , że odpowiednie nawodnienie jest bardzo ważne, na każdym z nich zwalniałem by prędko, aby nie tracić cennych minut, wlać siebie choćby kilka łyków picia, które było niczym niezbędne mi paliwo mające dodać mocy na dotarcie do mety.
Początkową fazę biegu zacząłem dość spokojnie, aby nie stracić sił w dalszej części. Tak w niezwykle entuzjastycznej atmosferze rozpocząłem moje zmagania z tym długim i wymagającym dystansem. Trasa przez pierwsze kilometry mijała takie miejsca jak centrum handlowe „Malta”, Ostrów Tumski, poznańską operę czy Plac Adama Mickiewicza. Początkowy etap biegu minął dość szybko, a zmęczenie było naprawdę niewielkie. Wyglądało na to, ze strategia nieco oszczędnego tempa w pierwszej fazie okaże się skuteczna. Zmęczenie coraz wyraźniej zaczęło dawać o sobie znać dopiero gdzieś na Dębcu. Zbliżałem się do 12 kilometra i jeśli chciałem pobić rekord musiałem zacząć zwiększać tempo. Pojawiły się jednak wątpliwości czy szybszy bieg nie pochłonie tyle siły, że na ostatnich kilometrach stanie się ze mną to samo co z króliczkiem w reklamie Duracela, który nie miał odpowiedniej baterii. Jednak jako że w życiu jak i w maratońskim biegu czasem trzeba podjąć ryzyko aby coś osiągnąć, podkręciłem tempo! Mniej więcej w tym samym momencie nadeszła chwila w której zauważyłem, że wielu zawodników dopada zmęczenie. Ponieważ miałem siły oszczędzone w pierwszej połowie dystansu, stopniowo zacząłem wyprzedzać coraz większą ilość osób. To tym bardziej motywowało mnie żeby utrzymywać swoje tempo. Na Ratajach zacząłem czuć, że tracę moc. I choć nadal wyprzedzałem sporą liczbę ludzi, to w momentach gdy trzeba było biec pod niewielkie wzniesienia, musiałem przemieszczać się trochę spokojniej. Największy kryzys miałem około 19 kilometra. Choć czułem się jak koń po westernie, to nie zatrzymywałem się i włożyłem naprawdę wiele sił by cały czas utrzymywać przyzwoite tempo. Niemal na sam koniec udało mi się jeszcze wyprzedzić moich dwóch klubowych kolegów, którzy w poprzednich biegach zazwyczaj byli szybsi ode mnie. Gdy wbiegłem już na teren wokół Malty i zbliżałem się do trybun, zaczęło narastać we mnie uczucie euforii. I choć nogi już wyraźnie wołały, że mają dość, to właśnie to uczucie dodało mi sił by ostatnie 100 – 150 metrów by przebiec je, ku uciesze zgromadzonych przy mecie kibiców którzy dali o tym znać głośnymi okrzykami i brawami, tempem sprinterskim. Spojrzałem na czas. Dwie godziny, pięć minut. Choć był to czas nieco ponad dwóch godzin to byłem bardzo zadowolony, gdyż strategia spokojnego biegu w pierwszej fazie i szybszego w drugiej, zaowocowała pobiciem mojego rekordu z poprzedniego roku aż o 7 minut.
Wiele czynników złożyło się na fakt, że bieg dnia 3.04.2011 zaliczam do naprawdę udanych. Emocje jakie odczuwałem tego dnia jeszcze długo będą mi towarzyszyły. Był to dzień, który pokazuje, jak ważna, nie tylko w sporcie, jest determinacja, cierpliwość, wiara w siebie oraz odwaga, która pozwala nam podjęcie ryzyka w odpowiednim momencie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz