W codziennym życiu sprawność i rozmaite możliwości jakie mamy stają się czymś powszednim. Tymczasem są one niesamowitym dobrodziejstwem.
Ostatnio
widziałem fragment filmu biograficznego, który opowiadał o życiu meksykańskiej
malarki Fridy Khalo. Frida jako
nastolatka uczestniczyła w wypadku drogowym, którego skutkiem były liczne
obrażenia w tym złamanie kręgosłupa.
Złamania kręgosłupa mają to do siebie, że ich skutki z reguły są dość
poważne. Nie inaczej było i w tym przypadku.
Frida przez dłuższy czas nigdzie nie ruszała się bez swojego wózka
inwalidzkiego. Scena, która zapadła mi w pamięci to moment, w którym ta młoda
dziewczyna dzięki uporowi i pracy nad powrotem do zdrowia o własnych siłach
wstaje z wózka i na nowo zaczyna naukę chodzenia.
Nie piszę jednak o tym dlatego, że
chcę wspominać postać tej malarki albo analizować treści płynące z obrazów
stworzonych przez meksykańskich artystów. O takich rzeczach lepiej opowie
absolwent Akademii Sztuk Pięknych. Chodzi mi o to, że w codziennym życiu
rozmaite możliwości stają się dla nas tak powszechne, że trudniej jest nam
dostrzec ich wartość. Chociażby takie chodzenie. Niejeden człowiek na wieść, że
musi iść gdzieś dalej niż kilometr zacznie ustękiwać i zastanawiać się czy nie
uszykować sobie na drogę prowiantu i czegoś do picia. Do sklepu spożywczego,
który znajduje się jakieś dwieście metrów od ich domu najchętniej pojechaliby
samochodem. Gdyby jednak okazało się, że będą musieli poruszać się na wózku to
gwarantuję, że nawet gdyby ten sklep znajdował się w odległości 25 kilometrów, szli
by tam w podskokach. Gdyby poprosić ich wtedy czy mogą wyjść po zakupy, to
jeszcze przed zakończeniem pytania byliby już na zewnątrz. Podobnie może być z
wieloma innymi rzeczami jak chociażby zwyczajna możliwość schylenia się żeby
zawiązać buta, popatrzenia na przejeżdżające ulicą samochody i przechodzących
ludzi, podanie komuś dłoni czy swobodne korzystanie z różnych zdobyczy
techniki.
Do takiej refleksji skłoniło mnie
coś, co sam niedawno przeżyłem. Spokojnie, nie uczestniczyłem w żadnym
karambolu, nie wypadłem z dziesiątego piętra, nie nadepnąłem na niewybuch z II
wojny światowej, nie jestem sparaliżowany po ukąszeniu przez jadowitego węża
ani nie doznałem żadnych ciężkich obrażeń wskutek posypania się na mnie cegieł
w drewnianym budynku. Po prostu ostatniej niedzieli przebiegłem
półmaraton. Wprawdzie nie pobiłem swojego
osobistego rekordu, a zawodnicy z Afryki po raz kolejny odstawili mnie już na
samym starcie, to jednak jestem bardzo zadowolony. W czasie zimy swoją sportową
działalność ograniczyłem do basenu więc postanowiłem, że tym razem chce cieszyć
się uczestnictwem w zawodach, spotkaniem z kolegami i pobiec najlepiej na miarę
swoich możliwości nie myśląc o czasie czy rekordzie. Tak też się stało. Jeszcze
tego samego dnia, a także następnego, doświadczyłem jednak pewnego ograniczenia
w poruszaniu się i wykonywaniu czynności nad którymi zazwyczaj się nie
zastanawiam. Zacząłem odczuwać ból przy prawym kolanie, który spowodował, że
zacząłem chodzić trochę tak jakby prawa noga była zrobiona z drewna. Brakowało
mi tylko papugi na ramieniu i opaski, która zasłaniałaby jedno oko. Do tego
zakwasy, które sprawiły, że gdy chciałem podnieść którąś z nóg w górę, na mojej
twarzy pojawiał się wyraz intensywnej koncentracji, a siadałem w taki sposób
jakbym miał osiemdziesiąt parę lat. Nietrudno się domyśleć, że w związku z tym
nie maszerowałem zbyt szybko. Moje tempo można było określić jako spacerowe.
Średnia szybkość chodu człowieka to około pięciu kilometrów na godzinę. Mimo,
że tempo to wydaje się nieduże, miałem wrażenie, że większości osób jakiś
bio-inżynier zamontował w tylnej części
ciała niewielki motorek. Inna sprawa, że normalnie też nie chodzę zbyt szybko.
Jednak gdybym w któryś z tych dwóch dni próbował iść takim tempem jak większość
ludzi, przypominałoby to próbę jazdy z prędkością 40 km/h na dziecięcej
hulajnodze. Z kolei wejście do góry po
schodach było jak wspinaczka na Mount Blanc.
Jeśli akurat miałbym przy sobie czekan i linę to okazałyby się całkiem
przydatnym narzędziem.
W czasie tych dwóch dni zmagania się
z tymi chwilowymi ograniczeniami pomyślałem sobie, że należy doceniać zdrowie i
wszystkie mechaniczne możliwości jakie mamy. Oczywiście nie porównuje się do
ludzi, którzy zmagają się z poważnymi dolegliwościami albo kalectwem. Są
przecież tacy, których niedomagania ruchowe są znacznie poważniejsze, boleśniejsze i zdecydowanie nie kończą się
one po dwóch dniach. Zdrowie i sprawność to wielki dar. Może to zabrzmieć
śmiesznie, ale takim wielkim darem jest na przykład to, że teraz w każdej
chwili mogę wstać z komputerowego fotela, przeciągnąć się, albo chwycić w rękę
bezprzewodową myszkę i ją podrzucić…udało się, złapałem. Dlatego cieszę się, że
choć nie mam afrykańskiej karnacji, nie mówię w języku Suahili, a na biegach
masowych zazwyczaj docieram do mety w drugiej połówce z kilku tysięcy
zawodników, mogę brać udział w takich zawodach i czerpać z nich satysfakcję.
Zdrowie i sprawność - trzeba się nimi cieszyć każdego dnia
Warto cieszyć się zdrowiem i dbać o nie, tak samo jak warto pamiętać o takich, którym to zdrowie nie dopisuje. Na przykład wspierając finansowo lub aktywnie się włączając w akcje charytatywne, dbając na miarę możliwości o udogodnienia dla osób niepełnosprawnych, nie przesuwając tych niepełnosprawnych gdzieś w stronę obrzeży życia społecznego lub zwyczajnie pomagając im w jakiejś codziennej czynności gdy widzimy, że ktoś taki obok nas tej pomocy potrzebuje.
Jan Kochanowski pisał: „Szlachetne
zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz, Aż się
zepsujesz” - sugerując, że człowiek zaczyna cenić zdrowie
dopiero gdy je utraci. Ja jednak myślę, że zdrowie trzeba doceniać i cieszyć
się nim nie wtedy kiedy przyjdą jakieś dolegliwości, ale każdego dnia. To
naprawdę wspaniale, że można zacisnąć i otworzyć pięść, podać komuś rękę czy
żartobliwie pacnąć kogoś od tyłu w głowę. Pomyślcie o tym kiedy przy
dzisiejszej kolacji z Waszego mózgu popłyną impulsy nerwowe każące chwycić
kubek z herbatą i podnieść go do ust.
10.04.2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz