Mało kto słyszał o tym, że na stadionie organizuje się wyścigi samochodowe. Okazuje się, że coś takiego jest możliwe.
4500 m3 gliny, 2000 m3 piasku przywiezionych przez ponad 400
ciężarówek, wiele litrów benzyny wypalonej podczas treningów oraz
kilkadziesiąt, jeśli nie więcej, aut zaprezentowanych na Stadionie
Narodowym przed oczyma jakichś 50 000 widzów. Oto kilka danych
liczbowych, jakie charakteryzowały tegoroczną odsłonę motoryzacyjnej
imprezy Verva Street Racing: Dakar na Narodowym. Była to już piąta
edycja jednego z największych motoryzacyjnych wydarzeń w Polsce, a także
w środkowej Europie. Tym razem, w przyjemny, sobotni wieczór, 20
września 2014, fanom motoryzacji przybliżony został świat wyścigów i
rajdów terenowych.
Impreza od samego początku swojego istnienia organizowana jest w
Warszawie, ale przybywają na nią ludzie z wielu, nawet bardzo odległych
regionów kraju. Pierwsze trzy edycje odbywały się na ulicach w okolicach
Placu Teatralnego gdzie jeździły rozmaite samochody: klasyki,
wyścigówki WTCC, GT3, Nascar, stare auta Le Mans oraz F1, motocykle,
auta WRC i wiele innych. Przybyło też wielu znakomitych zawodników tak z
Polski, jak i zza granicy. Wśród nich Kuba Przygoński, Jacek Czachor,
Krzysztof Hołowczyc, Marc Coma, Cyril Despres czy Mika Hakkinen. To
tylko niektóre osobistości. W 2012 dotarła rekordowa liczba widzów. Było
ich aż około 100 000. Ubiegłoroczna edycja została przeniesiona na
Stadion Narodowy, gdzie na stadionowej płycie wybudowano tor wyścigowy.
Głównym punktem był Top Gear Live prowadzony przez Jeremiego Clarksona,
Jamesa Maya i Richarda Hammonda.
Tym razem wszystko zaczęło się już o godzinie 14, kiedy otwarte zostały
tereny wokół stadionu, gdzie odbywało się Pit Party. Do głównych
wydarzeń dnia miało dojść dopiero za kilka godzin, ale już teraz można
było podziwiać mnóstwo niesamowitych maszyn ze świata motoryzacji. Ja
mogłem tam dotrzeć dopiero o 17, ale godzina jaka mi została
wystarczyła, aby bez wielkiego pośpiechu obejść cały teren. Pit Party
podzielone zostało na kilkanaście stref. Nie będę szczegółowo omawiał
każdej z nich. Powiem jednak tyle, że na mnie największe wrażenie
zrobiły strefa wyścigów i rajdów, strefa klasyków, strefa militarna oraz
strefa supercars. Była także możliwość, aby spotkać się i porozmawiać z
utytułowanymi zawodnikami. W moim przypadku późne przybycie
wyeliminowało taką możliwość, a o wspólnym zdjęciu z Adamem Małyszem
mogłem pomarzyć.
Niespiesznym krokiem przechadzając się wokół stadionu, mogłem z bliska
zobaczyć rajdowe auta, które tylko kształtem nadwozia przypominały swoje
drogowe odpowiedniki. Wśród nich wyczynowe Renault Clio, które może nie
robiło piorunującego wrażenia, ale dwie godziny później, na stadionowym
torze, odstawiło większe i mocniejsze samochody, wygrywając wyścig.
Wśród wyścigówek, każda zasługiwała na uznanie, ale te przy których
moim zdaniem, warto było zatrzymać się na dłuższą chwilę był Mercedes
SLS GT3, mistrzowski bolid zespołu Red Bull, którym w ubiegłym roku
jeździł Sebastian Vettel i Daniel Ricardo oraz samochód, który wygrał
ostatnią edycję wyścigu Le Mans – srebrne, oklejone logami sponsorów i
pod każdym względem nowatorskie i futurystyczne Audi R18 E-Tron. Jego
kabina miała więcej wspólnego z kapsułą, w której Neil Armstrong wraz z
kolegami podróżowali na Księżyc, albo batyskafem naukowców badających
oceaniczne głębiny niż wnętrzem auta. Każdy właściciel Malucha powinien
chociaż na chwilę zasiąść w kokpicie tego Audi, aby przekonać się, jakim
obszernym wozem dysponuje. Niestety tego dnia dostęp był zagrodzony,
ale możecie mi wierzyć, że gdyby ktoś zaproponował mi zajęcie miejsca za
kierownicą, nie wahałbym się ani chwili.
Kawałek dalej stały stare, militarne wozy. Kto wie, być może któreś z
tych pomalowanych na oliwkowozielony lub czarny kolor wehikułów pamięta
odgłosy wybuchów i świszczących naokoło kul, albo czasy lądowania w
Normandii, tak jak stojący trochę na uboczu, niepozorny Jeep Willys.
Jeszcze dalej stały auta uznawane za klasyki. Wśród nich stare
Mercedesy, BMW i przedstawiciel nieistniejącej już marki Austin –
Healey.
O godzinie 18 otwarte zostały bramy Stadionu Narodowego. Na płycie
rozświetlonego, biało – czerwonego stadionu znajdował się piaskowy,
ciasny i kręty tor, urozmaicony dodatkowo usypanymi górkami, służącymi
do oddawania efektownych i zachwycających publikę wyskoków. Z góry
całość wyglądała jak ogromna piaskownica na której jednak nie pojawią
się chłopcy z zabawkowymi samochodzikami, wiaderkami i łopatkami, ale
znakomici sportowcy dysponujący niejednokrotnie kilkusetkonnymi autami.
Piachu było tyle, że zanim usiadłem, musiałem zetrzeć jego cienką
warstwę ze swojego krzesełka, a siedziałem dosyć wysoko. W ciągu godziny
prawie wszystkie miejscówki, motoryzacyjnej tego wieczoru areny,
zostały zajęte przez żądnych wrażeń widzów.
O godzinie 19 wjechały pierwsze samochody. Zaprezentowane w akcji
zostały m.in. rajdowe auta, kosiarki przerobione na małe, przypominające
gokarty, wyścigówki, rajdowe Maluchy i terenowe Polonezy. W czasie
pierwszej godziny odbyło się kilka wyścigów, ale przyznam, że było też
trochę rozczarowań. Kilka prezentacji aut polegało po prostu na tym, ze
jeździły one leniwym tempem wokół toru jakby nie mogąc się zdecydować,
którym wyjazdem opuścić płytę stadionu. Inny przykład to inscenizacja
policyjnego pościgu, który polegał na tym, że przez kilka minut w jednym
rządku jechał „uciekający” samochód i trzy radiowozy, których syrena
była zagłuszana przez dudniącą z głośników muzykę. Pierwszą godzinę tego
wieczoru prowadził jakiś prezenter z radia ESKA o pseudonimie „Jankes”.
W żadnym wypadku nie uważam się w tej dziedzinie za eksperta, ale
konferansjerka tego człowieka, który od czasu do czasu wypowiadał
niezbyt inteligentne zdania, nie przypadła mi do gustu. Podobnie zresztą
jak krótkie scenki, odgrywane co jakiś czas w przerwach, przez Paolo
Cozzę i Kevina Aistona. Szanuję ich jako estradowców, ale ich teksty
były na tyle słabe, że przypuszczam, iż w ich przygotowaniu mógł mieć
udział sam Karol Strasburger.
Krótko po 20 rozpoczęła się najbardziej emocjonująca cześć wydarzenia,
czyli Bitwa Mistrzów. Składała się ona z siedmiu wyścigów, w których
rywalizowali ze sobą zawodnicy reprezentujący Polskę i Resztę Świata. W
Polskiej drużynie nie zabrakło uznanych kierowców jak Jacek Czachor,
Kuba Przygoński, Jarosław Hampel czy Leszek Kuzaj. Skład zagranicznych
gości też nie był słaby. Takie nazwiska jak Markus Gronholm, Carlos
Sainz albo Marc Coma mówią same za siebie. Komentarzem zajął się Tomasz
Zimoch, człowiek, który wypowiadając do mikrofonu zdania, sprawia, że
człowiek czuje się lepiej. W komentarzu umiejętnie łączył on wydarzenia
na stadionie z tym co równolegle działo się w Katowicach podczas
siatkarskiego meczu Polaków. Dużo przyjemniej słuchało się Zimocha, niż
kolejnych konferansjerów, którymi byli Marcin Prokop i Agnieszka Szulim.
Wydaje mi się, że do tej roli lepiej byłoby zaprosić kogoś, kto ma
większe obeznanie w sporcie samochodowym.
W zawodach za pierwsze miejsce przyznawano 30 punktów, za drugie 20,
trzecie 10, a dalsze miejsca nie były punktowane. Pierwszy był wyścig
aut WRC. W pięknym stylu wygrał go Sainz pokazując, że nawet na takim
prowizorycznym torze wyścigowym można pokazać ostrą, sportową jazdę i
udowadniając, że nie przypadkowo uznawany jest za jednego z najlepszych
rajdowców w historii.
Drugi etap to rywalizacja motocyklistów. Od razu liderem został Kuba
Przygoński, który kilka godzin wcześniej driftował na placu przed
stadionem, ale z trudem udało mu się utrzymywać swoją pozycję do mety.
Walka była zacięta od pierwszego do ostatniego okrążenia i była jednym z
najlepszych jeśli nie najlepszym wyścigiem wieczoru. Kolejne rundy to
pojedynki quadów, terenowych ciężarówek i aut typu buggy. Polska drużyna
systematycznie powiększała swoją przewagę. Najmniej dynamicznym, co nie
znaczy, ze nieciekawym, był wyścig ciężarówek. Było też przy nim trochę
śmiechu, kiedy jedna z nich kilkukrotnie nie dała rady podjechać pod
usypaną górkę. Szósta runda to zmagania terenówek typu cross country w
czasie którego Adam Małysz i Rafał Marton zaprezentowali swoje nowe
auto. Jest to produkt firmy SMG Buggy i można o nim powiedzieć, że jest
czymś w rodzaju terenowego odpowiednika prototypów startujących w Le
Mans. Adam musi się jednak jeszcze oswoić z nowym nabytkiem, ponieważ
zajął czwarte miejsce, a zwyciężył Czech Miroslav Zapletal.
Ostatni wyścig to Destruction Race, w którym startowały auta
wyglądające jakby wyciągnięte wprost ze złomowiska, ale potrafiące
narobić sporo hałasu i bałaganu. W czasie tej rundy zapanował jednak
taki chaos, że ostatecznie go nie sklasyfikowano do generalnej
punktacji. Drużyna Polaków wygrała z drużyną Reszty Świata przewagą
kilkudziesięciu punktów. Udowodnili, że są zawodnikami światowej
czołówki, dając jednocześnie widzom sporo zabawy. Tor był wprawdzie
ciasny i kręty, nie zawsze dając możliwość ścigania na poważnie, ale
mimo to nie brakowało realnej rywalizacji.
W przerwach pomiędzy rundami także sporo się działo. W pamięci utkwiły
zwłaszcza skoki na motocyklach oraz skuterach śnieżnych, których jeźdźcy
zdawali się nie przejmować prawami fizyki. Małą porażką okazał się
pokaz Monster Trucków. Te potężne maszyny są tak głośne, że zanim
wjechały na stadion, wyraźnie było czuć drżenie trybun. Huk
przelatującego nad głową F-16 byłby przy nich jak brzęczenie samolociku
sterowanego radiem. Szkoda, że po jakichś 2 minutach, po oddaniu kilku
skoków, w jednym z nich pękła przednia oś, co oznaczało koniec pokazu.
W chwilach przerwy kilka piosenek zaśpiewał zespół Jamiroquai. Zespół
nie porwał publiczności. Gdy trwał ich występ, sporo ludzi opuszczało
miejsca, żeby kupić coś do jedzenia, wypicia lub przez chwilę odpocząć
od hałasu. Ciężko było mi ocenić czy muzyka była dobra, a to za sprawą
kiepskiego nagłośnienia. Niskie częstotliwości było słychać zbyt mocno, a
reszta zlewała się w nieforemną, dźwiękową papkę. Także wypowiadających
się prowadzących i zawodników niekiedy trudno było zrozumieć. Kiedy
ktoś z nich przemawiał, czasem było po prostu słychać coś w rodzaju
„błobhmwgmrszgrz”. Jedynie Tomasz Zimoch, który wykazywał się znakomitą
dykcją, był dobrze zrozumiały. Prowadzący nie byli źli, ale moim zdaniem
nie byli też rewelacyjni. Jak już pisałem, uważam, że lepiej
sprawdziłby się ktoś, kto zna się na sporcie, a zwłaszcza sporcie
samochodowym. Gorzka refleksja przyszła mi do głowy podczas opuszczania
stadionu. Rzucanie papierowych samolotów z wyższych trybun na niższe,
walające się resztki jedzenia, wszechobecne śmieci i porozlewane piwo
pokazały, że wielu Polaków nadal nie potrafi właściwie zachować się
podczas masowych imprez. Na szczęści było też wiele takich osób, które
swoją postawa pokazywały, że można dobrze i kulturalnie się bawić.
Mimo pewnych wad i niedociągnięć, uważam imprezę za udaną i nie żałuję
wydania nieco ponad 100 złotych na bilet. Ryk silników, rywalizacja i
efektowne pokazy sprawiły, że w myślach długo będę wracał do tego
wieczoru. Trzeba przyznać, że w naszym kraju też da się zorganizować
motoryzacyjną imprezę na wysokim poziomie jak również uznać fakt, że
mamy w sporcie samochodowym coraz większą ilość zawodników
prezentujących światową klasę.
Paryska szkoła przetrwania
Paryż – miasto, o którym słyszał niemal każdy człowiek. Gdy ktoś wymawia
nazwę tej miejscowości, w głowie natychmiast pojawia się obraz Wieży Eiffel’a i
Łuku Triumfalnego. To właśnie tutaj działało i działa nadal wielu artystów, a
świat mody i drogich perfum spotyka się z globalnym biznesem. W granicach
administracyjnych mieszka około 2 300 000 ludzi. W aglomeracji
kilkakrotnie więcej. W ciągu roku przewija się tutaj aż 30 milionów turystów.
Na moje oko, aż połowa z nich przybywa z Bardzo Dalekich Krain na Wschodzie,
gdzie przy obiedzie nikt nie posługuje się widelcem i nożem, a raczej dwiema
pałeczkami. Paryż to także miejsce, gdzie krzyżuje się wiele lotniczych i
lądowych szlaków transportowych.
Podróżując francuską autostradą oraz
spacerując ulicami stolicy Francji, miałem sporo czasu na obserwację
tamtejszego ruchu ulicznego. Szerokimi arteriami jak i wąskimi, ciasno
otoczonymi przez piękne kamienice ulicami, codziennie, przez niemal cały czas,
przemieszcza się mnóstwo samochodów, a także niesamowita ilość skuterów i
motocykli. Na drogach naszego kraju coraz częściej widzi się rowerzystów i
mówi, że to moda, która przychodzi z Zachodu. Nieco zagram na nosie tym, którzy
tak uważają, bo w Paryżu, mimo istnienia sieci dróg rowerowych, w stosunku do
ilości żyjących tam ludzi, rowerzystów było naprawdę niewielu. Ruch na ulicach
miasta przypominał mi to, co dzieje się w ulu na przełomie wiosny i lata.
Pomyślałem sobie, że trzeba być naprawdę czujnym i wykazać się
niecodziennym
opanowaniem, by auto i jego kierowca przetrwali w tych warunkach, będących
prawdziwym testem ludzkich nerwów. Zresztą, osobiście miałem się o tym
przekonać. I to wcale nie za kierownicą łatwego w prowadzeniu, miejskiego auta.
Idąc jedną z ulic biegnących wzdłuż
Sekwany, podziwiając niezwykłe budowle i od czasu do czasu torując sobie,
niczym arktyczny lodołamacz, drogę między chodzącymi wszędzie turystami,
dotarłem do słynnego Placu Concorde. To tutaj znajduje się starożytny egipski
obelisk, mający ponad 3300 lat, ekskluzywny Hotel De Crillon oraz siedziba FIA
czyli Międzynarodowej Federacji Samochodowej. Z daleka zauważyłem zaparkowane z
brzegu placu Lamborghini Gallardo oraz Ferrari Californię. Nie zwlekając,
ruszyłem w tamtym kierunku. Okazało się, że należą one do urzędującej w Paryżu
firmy Drive Me Onboard, która oferuje
wynajęcie samochodu na przejażdżki po mieście. Tak, ja też myślałem, że cena
wynajmu jest przerażająco wysoka. Było jednak inaczej. Okazało się, że wynosiła
ona 89 Euro, co przeliczając na złotówki daje około 360 złotych. Niedaleko
miejsca gdzie mieszkam, na Torze Poznań, także jest możliwość jazdy sportowymi
autami tych marek. Jednak, cytując informację ze strony internetowej
organizatora – „Jedno okrążenie pełnej nitki Toru Poznań – 749 zł”. Dodam, że
przejechanie jednego okrążenia zajmuje jakieś dwie minuty. Tutaj miałem auto do swojej dyspozycji przez
pół godziny, jeśli nie dłużej. W dodatku jechałem w sercu jednego z
najsłynniejszych miejsc na świecie. Wahałem się. Czasami jednak są w życiu
takie sytuacje, o których można powiedzieć „jeśli nie ja, to kto, jeśli nie
teraz, to kiedy”. To chyba była jedna z nich. Po krótkiej rozmowie z Mohamedem,
postawnym Mulatem, który jeździ z turystami po Paryżu już od trzech lat i tego
dnia był odpowiedzialny za stojące obok pomarańczowe Lamborghini, zdecydowałem
się ruszyć w drogę.
Samochód, który miałem okazję
prowadzić to wspomniane Lamborghini Gallardo w wersji Spyder, czyli ze
składanym dachem. Auto w tej generacji produkowane było w latach 2005 – 2007.
Napędzane jest silnikiem V10 o mocy 520 KM. To wystarczy, by setkę osiągnąć w 4,3
sekundy i rozpędzić się do maksymalnej prędkości 314 km/h. W momencie
wejścia na rynek cena wynosiła około 800 000 złotych. Dziś za egzemplarz w
dobrym stanie wystarczy „tylko” 300 – 400 tys. złotych. To dużo, czy mało? Cóż,
jest to cena jednorodzinnego domu w podmiejskiej dzielnicy, i to wcale nie
najdroższego.
Wsiadam do samochodu na skórzany i
wygodny fotel. Dopasowuje ustawienie siedziska i kierownicy do swojego nie za
wysokiego wzrostu. Przed sobą widzę prędkościomierz wyskalowany do 340 km/h. Takich prędkości
nie rozwinę, ale daje to do zrozumienia, że nie mam do czynienia ze zwyczajnym
autem. Mohamed zasiada na fotelu pasażera i objaśnia mi zasady wynajmu. Będzie
też pilotował mnie po niełatwych, paryskich szlakach. Po chwili wręcza mi
kluczyki, a ja odpalam silnik. Za mną ze
spokojnym, ale zdradzającym dużą moc mruknięciem, budzi się potężny silnik. Nie
boje się. Bardziej czuję respekt przed potencjałem auta. To dobrze, respekt ten
być może uchronił mnie przed uliczną bohaterszczyzną i nadmierną pewnością
siebie. Wrzuciłem pierwszy bieg i płynnie włączyłem się do ruchu.
Muszę przyznać, że Lambo nie jest
trudne do opanowania. Wielu może się wydawać, że jazda takim autem to ciężka
sprawa i wystarczy lekkie naciśniecie gazu, by wpakować się w nieprzyjemną
sytuację, staranować kilka znaków drogowych, wpaść do mijanego sklepu,
spowodować kraksę, bądź w najlepszym wypadku wykręcić na asfalcie piruet. To
nieprawda. Przy spokojnej jeździe Gallardo prowadziło się łatwo i nie ma
większej różnicy niż gdyby prowadziło się zwykłe auto. Dodatkową pomocą jest
też automatyczna skrzynia biegów, która swoją pracę dopasowuje do aktualnego
stylu jazdy. Nie czuć też dość dużej szerokości i długości maszyny. Kierownica
chodzi jednak z nieco większym oporem niż w autach ze świata motoryzacji
codziennego użytku. To konieczne, ponieważ pozwala lepiej wyczuć auto i
zapanować nad nim przy dużych prędkościach. Niektórym może jednak nie podobać
się twarde zawieszenie, które sprawia, że doskonale da się wyczuć każdą
nierówność. Takie zawieszenie jest jednak niezbędne dla utrzymania stabilności
przy szybkiej jeździe. Każdy ruch
kierownicą, wciśniecie pedału gazu i hamulca, to błyskawiczna reakcja
samochodu. Na ulicach Paryża to nieoceniona zaleta. Tutaj kierowca musi mieć
oczy dookoła głowy i utrzymywać poziom koncentracji na naprawdę wysokim
poziomie. Tutejsi ludzie mają dość swobodne podejście do trzymania się swojego
pasu ruchu. Te z kolei często są słabo widoczne, lub w ogóle ich nie ma. Dla
niektórych osób kierunkowskazy mogłyby w ogóle nie znajdować się na wyposażeniu
auta, bo i tak z nich nie korzystają.
Dokoła siebie cały czas widziałem zajeżdżanie, podjeżdżanie i inne
drogowe rejterady. Cały czas trzeba być czujnym, bo nie wiadomo kiedy przed nos
wciśnie się nagle motocykl lub skuter, zjawiający się z nikąd jak jakiś pojazd
kosmitów na niebie. W dodatku trzeba uważać na pieszych, którzy mają tu
tendencję do wchodzenia na jezdnię gdy świeci się czerwone światło, często bez
uprzedniego rozejrzenia się.
Po przejechaniu hałaśliwego i
zatłoczonego ronda znalazłem się na długiej, trzypasmowej drodze. Mohamed kazał
mi zwolnić, aby jadące przed nami auta mogły się oddalić. Przed nami znajdował
się tunel. Auta oddaliły się i przed
sobą miałem niemal pustą i szeroką drogę. Następne polecenie brzmiało abym przy
wjeździe do tunelu wcisnął gaz do oporu, trzymał pewnie kierownicę i się nie
bał. Gdy tylko dotarłem do wjazdu, nie zwlekałem z wciśnięciem akceleratora.
Automat zredukował biegi, Lambo wystrzeliło do przodu, a ja poczułem się jakbym
był sternikiem ze Star Treka, który właśnie wchodzi w prędkość nadświetlną. W
tunelu niczym grzmot rozniósł się charakterystyczny dźwięk wchodzącego na
wysokie obroty Gallardo. Zauważyłem, że
im obroty stawały się wyższe, siła przyspieszenia również proporcjonalnie
wzrastała. Było ono wyraźnie lepsze niż w przypadku startującego samolotu
pasażerskiego. Nie wiem jaką prędkość osiągnąłem, ale była ona zdecydowanie
autostradowa. Gdyby Francois Hollande dowiedział się, że ktoś jeździ tak szybko
w centrum stolicy Francji, natychmiast
wyrzuciłby mnie poza granice kraju.
Po drodze mijałem sporo atrakcji
turystycznych Paryża. Nie było jednak czasu na ich podziwianie. Trzeba było
obserwować to, co dzieje się na drodze. Lamborghini wzbudzało zaś
zainteresowanie niemal wszędzie tam, gdzie przejeżdżało. Widok superauta
wywoływał większe poruszenie niż obrazy i rzeźby prezentowane w tutejszych
muzeach. „Zobacz, wszyscy robią Ci zdjęcia”, żartował Mohamed. Rzeczywiście,
gdy zatrzymywałem się na światłach lub znalazłem w miejscu gdzie trzeba było
jechać powoli, w moją stronę wędrowało mnóstwo aparatów fotograficznych, kamer
i dotykowych telefonów komórkowych. Można było poczuć się jak jakiś znany
aktor, który przyjechał na festiwal filmowy w Cannes. Tylko policjanci patrzyli
na mnie podejrzliwie, jak gdyby czekali, aż zrobię coś, co da im pretekst do
wystawienia mi mandatu.
W końcu powróciłem do punktu, z
którego wyruszyłem. Zbyt szybko, ani trochę
nie chciało się wysiadać z pomarańczowego byka. W tych niełatwych,
drogowych warunkach z jakimi spotkałem się w stolicy Francji, udało mi się
zachować chłodną głowę. Mohamed okazał się wesołym człowiekiem i świetnym
pilotem, który pomógł mi w sprawnym poruszaniu się miejskimi bulwarami. Wyprawa
pozwoliła mi również dokonać pewnych przemyśleń na temat tutejszego ruchu
ulicznego. Gdybym mieszkał i poruszał się tam od urodzenia, być może uważał bym
inaczej, ale dla mnie to po prostu chaos i hałas. Gdy przypomnę sobie trasę
mojego egzaminu na prawo jazdy, to była to prawie niedzielna przejażdżka przy
tym, czego doświadczyłem prowadząc samochód tutaj. Zdolność panowania nad
emocjami i utrzymywania uwagi na wysokim poziomie są tu bardzo cenne. Mimo
wszystko muszę przyznać, że Francuzi jeżdżą z prędkością w miarę zgodną z
przepisową. Nie spotkałem się tutaj z ewidentnym przekraczaniem prędkości.
Można powiedzieć, że ja, gdy wcisnąłem do oporu pedał przyspieszenia, wyraźnie
wyłamałem się z tego schematu. Mam nadzieję, że nikt nie doniósł Hollande’owi. Często
gdy spacerowałem tutejszymi ulicami, zauważałem, że co drugie, trzecie auto ma
wgniotki, ślady uderzeń i rysy. Przyznam szczerze, że wcale mnie to nie dziwi.
Francuzi zdają się nie przejmować tym faktem. Gdybym ja miał samochód w takim
stanie, prawdopodobnie osiwiałbym mając zaledwie 24 lata. Dobrze, że nie
postanowiłem przyjechać nim do Francji
Jazda w Lamborghini Gallardo to
radość, wspaniałe wrażenia akustyczne i
emocje, których nie poczuje ten, kto jazdę samochodem traktuje jedynie jako
przemieszczanie się z punktu A do B. To przygoda, którą chciałoby się przeżywać
wielokrotnie. Poza tym bezpieczne prowadzenie 520 konnego samochodu w tak
trudnych warunkach jak w Paryżu, to dla mnie jak powtórne przechodzenie
egzaminu na prawo jazdy. Ten egzamin udało mi się zdać.
Szybkosć, emocje i walka
Gdy oczy sportowego świata zwrócone są ku stadionom w Brazylii, ja wolę być na bieżąco z tym co dzieje się w sporcie samochodowym i wybrać na tor wyścigowy.
Niecały rok temu miałem okazję z
bliska obserwować wyścigi samochodowe na Torze „Poznań”. Na trasie wyścigowej
widziałem wiele interesujących samochodów, od niezbyt mocnych Fiatów Seicento,
do potężnych, kilkuset konnych BMW, które zmodyfikowane były tak bardzo, że
jedynie wyglądem zewnętrznym przypominały swoich drogowych odpowiedników. Mimo, że zawody były naprawdę ciekawe, to
pamiętam też, że frekwencja wśród kibiców była raczej rozczarowująca. Nie
zdziwiłbym się gdyby wtedy 50 % obecnych kibiców było po prostu rodziną lub
znajomymi startujących zawodników. To jednak historia z ubiegłego lata.
W ostatni weekend (13-15.06) w tym
samym miejscu odbyło się największe w tym roku wydarzenie na Torze „Poznań”.
Były to nie tylko największe tegoroczne wyścigi samochodowe w Poznaniu, ale i w
całej Polsce. Ośmieliłbym się stwierdzić, że to jedno z największych wydarzeń
związanych z motorsportem w roku 2014 w naszym kraju. Moja obecność jako fana szybkich samochodów
była tam zatem niemalże obowiązkowa. Jakie wyścigi miały miejsce w czasie tego
weekendu? Volkswagen Castrol Cup, 4 Runda Wyścigowych Samochodowych Mistrzostw
Polski, FIA Circuit Racing Championship, Porsche GT3 Cup, Formuła E2000 oraz
długodystansowe wyścigi typu Endurance. Odbywały się tam więc rundy nie tylko
krajowych, ale i międzynarodowych serii wyścigowych. Choć liczba reprezentantów
naszego kraju była oczywiście największa, nie zabrakło też przedstawicieli z
takich krajów jak Czechy, Słowacja, Austria, Włochy, Turcja, Litwa i jeszcze
paru innych. Ciekawostką było przybycie Jeffrey’a Krugera – zawodnika
pochodzącego z RPA, który w niedzielę wygrał wyścig z cyklu VW Castrol Cup. Nie
będę tutaj rozpisywał się na temat rezultatów poszczególnych wyścigów. O nich
dowiecie się równie dobrze ze strony Automobilklubu Wielkopolskiego. Chciałbym
po prostu przybliżyć Wam atmosferę tego wydarzenia.
Kiedy sportowy świat kieruje swoją
uwagę głównie w stronę kraju słynącego z samby i dżungli (a zwłaszcza w stronę
znajdujących się tam boisk piłkarskich) i zastanawia się gdzie podziała się forma
Hiszpanów oraz czy Brazylijczycy zdobędą kolejny tytuł, ja wolę skupić się na
tym, co dzieje się w sporcie samochodowym. Dlatego w niedzielny poranek,
zamiast myśleć o mających odbyć się meczach, wsiadłem do samochodu i żwawym
tempem ruszyłem na tor wyścigowy. Gdy dotarłem pod bramy wjazdowe na teren toru,
zapłaciłem tradycyjne 10 złotych za wjazd autem. Cena naprawdę niewielka jak na
wydarzenie takiej rangi. Na wjeździe pani z ochrony, która przepuszczała
wjeżdżających ludzi z początku uznała mnie za jednego ze startujących
zawodników. Nietrudno odgadnąć przyczynę. Jest nią wygląd mojego samochodu,
który delikatnie wystylizowałem na wyścigówkę.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy i
co mnie pozytywnie zaskoczyło to wypełnione niemal po brzegi miejsca
parkingowe. Wystarczyło chwilę się przyjrzeć, aby zobaczyć, że przyjechali
tutaj fani wyścigów samochodowych nie tylko z okolic Poznania. Zauważyłem
tablice rejestracyjne m.in. z województwa Zachodniopomorskiego, Małopolskiego i
paru innych. Zauważyłem też auta z zagranicznymi rejestracjami. W wolnej chwili
warto było przejść się pomiędzy parkującymi samochodami, bo po krótkim marszu można
było zobaczyć auta z wysokiej półki: Porsche 911, Nissan GTR, Maserati GT.
Widziałem nawet produkowane na przełomie lat 80 – tych i 90 - tych Ferrari
348tb. Liczba aut była wprost proporcjonalna do liczby przybyłych tego dnia
widzów. Gdy przyjechałem tutaj
poprzednio, ilość kibiców nie należała do oszałamiających. Tego dnia ich liczba
była wprawdzie daleka od obserwatorów GP Monako, ale nie było powodów do
narzekania. W czasie najciekawszych wyścigów trzeba było mieć sporo szczęścia
żeby znaleźć wolne miejsce na trybunach na których zasiadali zarówno małoletni
kibice, młodzież, dorośli oraz tacy, którzy młode lata przeżywali wiele wiosen
temu. W każdej chwili można też było
skorzystać z bufetu gdzie możliwe było kupienie czegoś do zjedzenia lub
wypicia.
Każda z odbywających się tego dnia
torowych rywalizacji to szybkość, bezpośrednie pojedynki, wspaniałe dźwięki
wydobywające się z mocnych silników, kraksy oraz emocje udzielające się
zawodnikom oraz kibicom. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiły wyścigi z
cyklu Volkswagen Castrol Cup oraz aut z najmocniejszej klasy o pojemności
silnika powyżej 3500 ccm. Zmagania aut niemieckiej marki to zaciętą walka w
czołówce od startu do finiszu. Wśród startujących w tej serii zawodników był
człowiek, który w 2005 po finale piłkarskiej Ligi Mistrzów został okrzyknięty
autorem nowego stylu tanecznego oraz uznanym jednym z najlepszych bramkarzy na
świecie. Tak, chodzi o Jerzego Dudka, który w tę ciepłą i słoneczną niedzielę
zajął na liczącym ponad cztery kilometry długości poznańskim torze wyścigowym,
dziewiętnaste miejsce. Nieco gorszy wynik w porównaniu z osiągniętą
poprzedniego dnia niezłą 11 pozycją. Kilka chwil po tym wyścigu, na trasę wyjechały
najszybsze tego dnia auta. Wśród nich takie, których wygląd można uznać za
zobrazowanie pojęcia „prędkość”. Mercedes SLS GT3, Porsche 911 w wersji
wyścigowej, BMW Alpinie oraz rzadko spotykany amerykański Saleen S7R. Hałas i
moc były tak duże, że gdy przejeżdżała grupa tych aut, wyraźnie było czuć
drżenie podłoża niczym na kilka minut przed potężnym trzęsieniem ziemi.
Rywalizacja była ostra. Już po jednym czy dwóch okrążeniach wydarzyła się
kraksa po której na tor musiał wyjechać safety car. Nikomu jednak nic się nie
stało. Miałem okazję obserwować wyścig blisko najszybszego miejsca na torze.
Moim zdaniem, oceniając na oko, najszybsi mogli rozwijać tam predkosć nawet 250 km/h.
Zaletą poznańskich zawodów jest
możliwość wybrania się na zaplecze toru i do strefy w której pracują mechanicy.
Swobodnie można podejść blisko boksów i, pod warunkiem że nie będzie się
przeszkadzać, obserwować przygotowania do wyjazdu na tor. W sumie to nawet nie
wiem czy wolno było tam wejść kibicom. W każdym razie nikt mnie, jak i grupy
innych osób, nie zatrzymywał. To coś niecodziennego móc podejść i obejrzeć z
bliska, a nawet zajrzeć do środka prawdziwych wyścigowych samochodów. Na
karoserii wielu z nich widniały blizny po torowych starciach. Była też okazja
aby na własne oczy zobaczyć jak zniszczone mogą być opony po wyścigu.
Gdy tak się przechadzałem i już powoli miałem wracać do domu, natknąłem
się na Jerzego Dudka. Głupio byłoby nie skorzystać z okazji i nie zamienić
chociaż paru zdań z jednym z najlepszych polskich bramkarzy, pomyślałem. Opowiedział
mi o wyposażeniu swojego wyścigowego Volkswagena, zawieszeniu, klatce
bezpieczeństwa, kubełkowych fotelach itd, wyjaśniając na czym polegają
podstawowe różnice pomiędzy wersją wyścigową, a taką jaką możemy ujrzeć na
zwyczajnych ulicach. Wiele osób myśli, że jazda takim samochodem jest pewnie
niełatwym zadaniem. Nie według byłego reprezentanta Polski. Po przyzwyczajeniu
się do samochodu każdy kto potrafi jeździć samochodem, byłby w stanie lepiej
lub gorzej, poradzić sobie za kierownicą takiego wyścigowego Golfa. Chciałbym
mieć możliwość osobistego zbadania tej teorii. Dowiedziałem się też, że Dudek,
trochę jak Adam Małysz, po zakończeniu piłkarskiej kariery bardziej na poważnie
zajął się sportem samochodowym. W ubiegłym roku bowiem startował jedynie jako
zaproszony gość. Spodobało mu się jednak na tyle, że od tego sezonu uczestniczy
jako pełnoprawny zawodnik we wszystkich zawodach w kalendarzu. Naturalnym było
więc, że zadałem pytanie w której z dyscyplin czuje się lepiej. Oczywiście
porównanie wychodzi na korzyść piłki
nożnej, ale powiem szczerze, że właśnie
takiej odpowiedzi się spodziewałem po tym sympatycznym i utytułowanym
sportowcu. Życzyłem powodzenia w kolejnych sezonowych startach po czym udałem się
w drogę powrotną do domu.
Takie wyścigi samochodowe jakie odbywały się w miniony weekend na torze w
Poznaniu to sportowa impreza na którą warto się wybrać. Śmiało mogę ją polecić
zarówno fanom motoryzacji, ale i całym rodzinom, które szukają ciekawego
pomysłu na spędzenie wolnego dnia. Wspaniałe samochody, piękna pogoda, ryk
silników i co najważniejsze, bezpiecznie. Oby takich wydarzeń było w Polsce jak
najwięcej.
18.06.2014
Zdjecia:
www.tptd.pl
www.motorsport.v10.pl
www.motoryzacja.interia.pl
Sportowa Praga - 20 Prague International Marathon
11 maja w czeskiej Pradze odbył się 20 Prague International Marathon. Przybyli na niego sportowcy z całego świata. Wśród nich znalazł się Mateusz Fabiszak.
Wszystko zaczyna się od dobrego pomysłu
W swoim życiu przeczytałem sporo książek opisujących przygody i wyczyny różnych podróżników, wyczynowców i sportowców. Żeby wymienić choć kilka – czytałem m.in. opis wypraw Marka Kamińskiego na bieguny, opowieść Eda Stafforda, który jako pierwszy człowiek przeszedł wzdłuż Amazonki, od jej źródła do ujścia do Atlantyku czy publikacje napisaną przez znanego wśród biegaczy Scota Jurka, człowieka, który za jednym zamachem jest w stanie przebiec odległość kilkukrotnie większą niż ta, która dla większości ludzi skończyłaby się pęcherzami i tygodniowym bólem nóg.
Każdy z nich reprezentuje to grono osób, które pomału, aczkolwiek
nieustannie, zdaje się coraz bardziej kontrastować na tle większości osób w
krajach cywilizacji zachodniej. Reprezentują oni ludzi ambitnych, niebojących
się wysokich wymagań i nie dążących za wszelką cenę do jak najwygodniejszego i
bogatego stylu życia. Mają za to na koncie osiągnięcia, które znaczą wiele
więcej niż nowocześnie wyposażony dom, srebrne Audi na podjeździe czy tak zwana
społeczna reputacja i pusty prestiż, którego wyznacznikami są dobre ubrania,
szerokie grono znajomych czy najnowszy model dotykowego telefonu. Zanim jednak
osiągnęli cele, które sobie wyznaczyli, musieli niejednokrotnie zmierzyć się z
różnymi przeciwnościami jakie spotykały ich po drodze. Przygotowania,
załatwienia wszelkich niezbędnych formalności, transport sprzętu – wszystko to
generowało przeszkody od których nieraz przychodziło im na myśl, że być może
lepiej sobie odpuścić.
Podobnie było w przypadku celu jaki postawiłem przed sobą w mojej
skromnej, sportowej karierze. Było nim pokonanie na własnych nogach 42 kilometrów i 195 metrów ulicami
stolicy Czech – Pragi. Jest to jeden z najbardziej znanych i prestiżowych
maratonów w Europie, a może nawet i na świecie.
Nie wiem dokładnie kiedy pomysł ten przyszedł mi do głowy. Pamiętam jak
ponad rok temu po poznańskim półmaratonie siedziałem z kolegami i podczas
luźnej rozmowy przy piwie zaproponowałem żeby w przyszłym roku zebrać się w
kilka osób z naszego Klubu Maratończyka i wybrać na wspomniany maraton. W tym
momencie jakoś nikt nie zamierzał przyłączyć się do tego przedsięwzięcia i
chyba nikt nie potraktował go poważnie. Jeden z kolegów zażartował nawet:
„Mateusz, najpierw Praga, potem Londyn, Nowy Jork…”. W żadnym wypadku nie
poczułem się tym żartem obrażony, a nawet sam się z niego śmiałem, ale
pomyślałem sobie wtedy – żebyście się nie zdziwili. Przykład ten obrazuje
jednak pewną tendencję, że aby osiągnąć coś nietuzinkowego trzeba często
podążać własną drogą nie oglądając się na to co robią lub myślą inni.
Po podjęciu decyzji trzeba było zająć się stopniowym wdrażaniem swojej
wizji w życie. Wymagało to przemyśleń i spokojnego zaplanowania takich kwestii
jak sposób dotarcia na miejsce, rezerwacja noclegu, znalezienie kogoś chętnego
kto także chciałby wybrać się do naszych południowych sąsiadów itd. Miałem
obawy co do tego, czy znajdzie się ktoś, kto chciałby podjąć takie wyzwanie.
Praga to jednak miejsce dość oddalone od własnego podwórka, poza tym koszt
wpisowego to dla większości ludzi w naszym kraju wyraźnie widoczny ubytek wagi
portfela. Jednak już wkrótce chęć startu zgłosił mój dobry kolega z klubu –
Piotr. Co więcej, kilka tygodni później zgłosił się także Krzysztof – biegacz,
amator górskiej wspinaczki i spędzania czasu na wolnym powietrzu oraz student Poznańskiej
Politechniki. Krzysztofa nigdy wcześniej z Piotrem nie było dane nam poznać.
Dlatego postanowiliśmy spotkać się nad Jeziorem Maltańskim, aby zawrzeć
znajomość i odbyć wspólny, godzinny trening.
Był ciepły, wiosenny poranek kiedy wysiadłem ze swojego samochodu i
rozejrzałem się po skąpanej w łagodnym świetle słońca okolicy. Szybko
przebrałem się w sportowy strój i ruszyłem na spotkanie z kolegami. Przyznam,
że są tacy ludzie z którymi nie mam pojęcia w jaki sposób mogę prowadzić
rozmowę. Nie mamy wspólnych tematów, ani języka i czuje się nieco bezradnie nie
bardzo wiedząc o czym z nimi pogadać. Może wynika to z faktu, że z natury ja
sam nie jestem wielce rozmowny? Czasami
jednak niemal od razu jestem w stanie dobrze się z kimś dogadywać. Tak też było
tego dnia. Muszę przyznać, że już po
kilku zdaniach zamienionych z Krzychem, byłem przekonany, że to równy gość,
który będzie dobrym kompanem na tę wyprawę. Dodam od razu, że przy moich
kolegach jestem też dość, powiedziałbym, wyluzowanym biegaczem. Piotr i
Krzysztof to ludzie, którzy maraton są w stanie przebiec w czasie poniżej 4
godzin. Uczciwie przyznam, że moje maratońskie możliwości to czas w granicach 5
godzin, półmaratońskie to 2 godziny. Nigdy też nie zaprzątam sobie głowy takimi
sprawami jak rekordy i życiówki. Nie planowałem również i nie planuję zakupu
takich akcesoriów jak pulsometr czy sportowy zegarek.
Wracając do tematu, nie wszystko jednak szło tak gładko jakby się tego
chciało. Ponieważ maraton miał odbyć się 11 maja w niedzielę, postanowiliśmy
wyruszyć już 9 maja. Chcieliśmy mieć przed tym światowej rangi sportowym
wydarzeniem choć trochę czasu na zwiedzenie tego miasta znanego z Hradczanów,
Mostu Karola, Franza Kafki i znajdującego się w centrum ogromnego sklepu z
zabawkami, który o dziwo nie przyciąga tylko tych mających poniżej 1,50m
wzrostu, ale także tych, którzy dowód osobisty otrzymali już dość dawno temu.
Tymczasem gdy było już po czasie kiedy wysyłaliśmy swoje zgłoszenia dowiedziałem
się, że akurat 10 maja zaplanowane jest na moich studiach absolutorium. Długo
miotałem się z tym jaką podjąć decyzję niczym piłka latająca w maszynie
losującej podczas wieczornego programu Lotto. Absolutorium jest, myślę, rzeczą
ważną nawet, jeśli nigdy nie należało się do grona studenckiej elity. Nie czuje
się jednak dobrze w sytuacji, w których muszę rezygnować z czegoś, co już
wcześniej miałem zaplanowane. Poza tym głupio było mi zostawiać kolegów na
lodzie. Czasami słyszy się, że ktoś mówi, że tak naprawdę nie ma sytuacji bez
wyjścia. To rzeczywiście prawda. Niezależnie od tego jak ciężka zdawałaby się
sytuacja, zawsze jest rozwiązanie, które prowadzi w stronę lepszych dni. Tak
było i w tym przypadku. Uważnie zacząłem śledzić rozkład jazdy i odkryłem, że w
sobotę jest połączenie o 12:45. Spokojnie zdążyłbym pójść na absolutorium, zapozować
do kilku pamiątkowych fotek. a w dodatku wrócić do domu, chwilę odpocząć, zjeść
cos dobrego i dopiero ruszyć w drogę. Pakiet startowy, po napisaniu
upoważnienia, mógł odebrać Piotr. To jednak nie był koniec kłopotów.
Mniej więcej miesiąc przed zawodami Piotr startował w maratonie w Dębnie.
Szło mu bardzo dobrze, jednak po 20 kilometrze zaczęła boleć go noga. Widocznie
jakaś kontuzja, tak pomyślałaby zdecydowana większość ludzi. Mało kto
spodziewałby się, że ten początkowo niezbyt silny, ale wzmagający się ból to
oznaka złamania zmęczeniowego. Na 38 kilometrze musiał poprosić o zdjęcie z trasy.
Skutek to tygodnie spędzone we własnym domu z nogą najpierw w gipsie, później w
ortezie i nieunikniona, ale konieczna rehabilitacja. Niejednokrotnie odwiedzam
Piotra i cieszy mnie, że zachowuje optymizm i już teraz myśli o kolejnych
startach, które przyjdą jednak nie prędzej niż w sezonie jesiennym. Ważne, żeby
nie uległ niepotrzebnemu pośpiechowi i pamiętał o tym, aby zachowywać umiar.
Zakładam jednak, że przed nim jeszcze sporo udanych startów i emocjonujących
finiszów.
To było też powodem zmiany rezerwacji noclegu, na szczęście czescy
dominikanie, którzy prowadzili hostel nie robili żadnych problemów. Z miejsca
Piotra skorzystał mój długoletni kolega Paweł. Nie jest wprawdzie biegaczem i
pojechał z nami towarzysko, niemniej także jest wysportowanym człowiekiem, jak
na studenta AWF-u przystało. Bardziej preferuje jednak sporty siłowe.
Gorzej, że okazało się, że od tego
roku nie wystarcza napisanie zwyczajnego upoważnienia, by ktoś inny mógł
odebrać pakiet startowy. Upoważnienie, ze względów bezpieczeństwa jak tłumaczą
organizatorzy, musiało być potwierdzone przez notariusza. Przyznam, że brzmi to
tak śmiertelnie poważnie, że staje się groteskowym zarazem. Chodzi tutaj
przecież o taką prostą czynność jak bieg, a nie przekazanie na biurko Obamy
poufnych dokumentów zawierających zdjęcia szpiegowskie wojsk Władimira
Władimirowicza Putina. Byłem trochę zawiedziony. Wystawienie czegokolwiek przez
notariusza to przecież niemałe koszty. Tak przynajmniej podejrzewałem.
Zastanawiałem się co zrobić. Może wydrukować sobie wierną kopię numeru
startowego i skorzystać z niej zamiast z oryginału? Jedyny mankament to fakt,
że nie zostałbym oficjalnie sklasyfikowany. Dałoby się jednak to przeżyć, nie
roniłbym z tego powodu krokodylich łez. Jednak tydzień przed biegiem siedząc
przy komputerze, przyszło mi do głowy aby sprawdzić ile może kosztować
wystawienie takiego zaświadczenia. Gdy zobaczyłem cenę zaledwie 30 złotych
poczułem się jak pilot samolotu, który pikuje w kierunku ziemi i któremu w
ostatniej chwili udaje się ustabilizować lot i uniknąć zderzenia… no na
przykład z drzewem. Jak najprędzej załatwiłem wszelkie niezbędne formalności i
przyznam, że poczułem niemałą ulgę. Przekazałem upoważnienie wokół którego było
tyle zamieszania Krzysztofowi i jedyne co mi zostało to w sobotę wyruszyć ku
stolicy Czech.
Podróż i wrażenia ze stolicy
Jako nasz środek transportu wybraliśmy coraz popularniejszą firmę
przewozową – Polski Bus. Niech nikt nie podejrzewa mnie o sprytnie ukrytą
kryptoreklamę, ale śmiało mogę polecić tę formę podróży. Tanio i wygodnie. Co
prawda w autobusach tych nie podają kieliszków szampana, a fotele nie mają funkcji
masażu ani wbudowanych w oparcia telewizorków na których można by obejrzeć
filmy albo głupawe programy rozrywkowe, nie znalazłem jednak powodów do
narzekania. Fotele w tym pomalowanym na czerwono i nowoczesnym autobusie są
wprawdzie ustawione nieco zbyt ciasno, ale siedziało się na nich wygodnie,
można było rozłożyć nieco oparcie i – co ważne – dla bezpieczeństwa można było
przypiąć się pasami. Z tego co widziałem zrobili to jednak nieliczni. W razie
poważnego wypadku fruwaliby po autokarze jak klocki LEGO w worku niesionym
przez siedmiolatka. Był jednak jeden poważny mankament. Autobusowa toaleta.
Była tak ciasna, że kapsułę w której Neil Armstrong wraz z kolegami lecieli na
Księżyc, można by uznać za apartament księcia Monako. Ktoś o rozmiarach Sylwestra
Stallone’a, gdyby w czasie podróży odczuł silną potrzebę, miałby naprawdę
poważny problem i byłby zmuszony nerwowo przebierać nogami. Autobus, choć
zarejestrowany w Polsce, miał naprawdę międzynarodową zawartość. Byli tam
Polacy, Czesi, słyszałem też język niemiecki. Bardzo liczną grupę stanowili
ludzie, których rysy twarzy i kształt oczu wyraźnie zdradzały azjatyckie
pochodzenie. Bardzo łatwo było rozpoznać niektórych Polaków. Gdy zauważyło się
osobę w której ręku swobodnie trzymana była butelka lub puszka o wiadomej,
posiadającej określoną wartość procentową zawartości, niemal na pewno można
było założyć, że oto widzimy przedstawiciela kraju nad Wisłą.
Po ośmiogodzinnej podróży, późną porą wysiedliśmy z autobusu, a nasze
stopy spoczęły na skąpanej akurat w strugach deszczu Pradze. Duże miasta, dla
osób które są w nich po raz pierwszy i nie znają ich układu, są sporym wyzwaniem. Od dworca autobusowego do
hostelu mieliśmy nie więcej niż dwa kilometry, toteż postanowiliśmy przebyć ten
dystans na piechotę. Choć wydawało się to niedaleko, droga zajęła nam godzinę
ponieważ zgubiliśmy się. Gdyby pogoda była dobra i przyjechalibyśmy za dnia,
odnaleźlibyśmy drogę dużo szybciej. Jako świeży absolwent studiów
geograficznych, na podstawie położenia słońca niemal natychmiast odgadłbym
podstawowe kierunki co wiele by uprościło. Nie pomagały także czeskie nazwy. Choć to
język podobny do polskiego, to ja rozumiem go w niewielkim stopniu. Znam tylko
parę zwrotów, których nauczyłem się, aby zdobyć sobie przychylność tutejszych
mieszkańców.
W końcu dotarliśmy pod hostel położony tuż obok należącego do praskich
dominikanów kościoła św Idziego. Na miejscu spotkaliśmy się z Krzychem będącym
tu już od piątku, który poprowadził nas przez labirynt klasztornych korytarzy
do naszego 3-osobowego pokoju. Bardzo podobała mi się panująca wewnątrz budynku
atmosfera. Wystarczyło przekroczyć próg aby z imprezowej i przepełnionej
turystami głośnej metropolii przejść do cichego i spokojnego świata
sprzyjającego relaksowi, koncentracji i skupieniu myśli. Na koniec dnia
wyszliśmy jeszcze na krótki spacer, wypiliśmy po jednym piwie i około północy
poszliśmy spać aby mieć siły na jutrzejszy, wymagający bieg.
Stolica Czech bez wątpienia zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Imponujące
budowle, znane na całym świecie zabytki i mające swój niepowtarzalny klimat
uliczki są być może codziennością dla tutejszych mieszkańców. My jednak nie
przechodziliśmy obok nich obojętnie. Podoba mi się także uprzejmość tutejszych
ludzi, którzy chętnie udzielali niezbędnych informacji posługując się całkiem
dobrze językiem angielskim. Nie trzeba długiej wizyty w tym mieście, aby
stwierdzić, że stoi ono na wysokim poziomie. Zadbane kamienice, drogi na
których próżno szukać dziur i wyrw oraz, co mnie oczywiście bardzo ucieszyło,
wiele wspaniałych samochodów. Podczas trzydniowego pobytu codziennie widziałem
takie auta jak Bentley, Porsche 911, Jaguar czy Ferrari 458. Także gdy
popatrzeć na przeciętne samochody widać, że mimo wszystko są to auta z wyższej
półki. Nie wiem jak to wygląda w innych rejonach Czech, ale tu ludziom powodzi
się wyraźnie lepiej niż w Polsce.
Nie wszystko jednak jest tutaj tak piękne i wzniosłe. Spacerując po
Pradze zauważyłem, że jest tam też trochę miejsc zaniedbanych, brudnych, a
nawet śmierdzących pewna żółtą cieczą produkowaną przez organizm. Miejsc, w
których zdecydowanie nie chciałbym zamieszkać wiedząc, że za oknem będę widział
szare budynki, szare ulice i szarych ludzi. Idąc wieczorem ulicami centrum
miasta widziałem wiele osób, które przyjechały tu chcąc zobaczyć ciekawe
miejsca, poznać kulturę i w niejednym przypadku pobiec także w niedzielnym
biegu. Oprócz nich było tam także wielu ludzi, którzy przybyli po to aby się
upić, poimprezować i nawdychać jakiegoś podejrzanego zielska. Kroczący
chwiejnym krokiem młodzieńcy, którym towarzystwa, zamiast jakiejś ładnej damy,
dotrzymywała butelka wódki, albo znajdujące się w stanie co najmniej lekko
rozmiękczonym i coś tam pokrzykujące grupy dziewczyn, nie były rzadkim
widokiem. Czymś godnym pożałowania był też dla mnie widok znajdujących się w
centrum sklepów gdzie legalnie można było kupić narkotyki, albo klubów których
atrakcją nie była dobra muzyka, ale dość symbolicznie (albo nawet wcale, nie
wiem, nie bywam w takich miejscach) ubrane panie. Zauważyłem także wielu
bezdomnych. Odniosłem wrażenie, że Praga, mimo mojego podziwu dla tego miejsca,
potrzebuje srogiego bata by otrząsnąć się z tej demoralizacji. Niestety, ale
przechadzając się wieczorową porą w okolicach poznańskiego Starego Rynku,
widzę, że u nas powoli zmierza to w podobnym kierunku.
11.05.2014 - dzień startu
Nadszedł dzień zawodów. Tuż po godzinie 7 zabrzmiał budzik, który
oznajmiał, że czas przygotować się do startu, który miał odbyć się już za
niecałe dwie godziny na praskim rynku, gdzie pomiędzy zabytkowymi kamienicami
unosi się duch historii i wieloletniej czeskiej tradycji. Nasza kwatera miała
tę zaletę, że znajdowała się jakieś 400 metrów od rynku więc nie musieliśmy
korzystać z depozytu. Po lekkim śniadaniu oraz przebraniu w sportowe stroje,
pełni optymizmu ruszyliśmy na start. Ja oczywiście założyłem koszulkę Klubu
Maratończyka VLO do której specjalnie na tę okazję dodałem polską flagę.
Mateusz i Krzysztof na kilka chwil przed startem
Gdy tylko dotarliśmy na miejsce od razu udzieliła nam się atmosfera światowych zawodów. Wystarczyło rozejrzeć się dokoła aby dostrzec najrozmaitsze nacje. Urodziwe Czeszki i sympatyczni Czesi, Amerykanie, Francuzi, drobnej budowy Azjaci, Brytyjczycy i Australijczycy, wielu Polaków, a przy samej linii startowej liczna grupa reprezentantów krajów afrykańskich. Jak na zawody takiej rangi przystało, startowało wiele tysięcy ludzi. Nic dziwnego więc, że od strzału startera do faktycznego przekroczenia linii startu minęło w moim przypadku aż 12 minut. Początkowo trasa biegła przez ulicę ścisłego centrum. Mijaliśmy wiele zabytków, ale przyznam, że w tym momencie niezbyt zaprzątałem sobie nimi głowę. Następnie przebiegliśmy przez słynny Most Karola, potem przez jakiś inny most, a następnie nieco oddaliliśmy się od centrum. To dobrze ponieważ podczas biegu lubię znajdować się na otwartej przestrzeni gdzie wentylacja otoczenia jest zdecydowanie lepsza niż pomiędzy wąskimi ulicami miasta. Trasa była dość falista, co dla niektórych zwłaszcza pod koniec trasy, gdy mięśnie nóg miały zdecydowanie mniejszą ochotę na współpracę, było pewnym utrudnieniem. Pewnym mankamentem była kostka brukowa, która stanowiła nawierzchnię niemałych części trasy. Mnie jednak to nie przeszkadzało i nie podpisuje się pod narzekaniami osób, którym nie podobają się takie fragmenty tras biegowych. Punkty żywieniowe, zwane przeze mnie pit stopami, rozlokowane były częściej niż co 5 kilometrów. Dlatego zdecydowałem się na korzystanie jedynie z co drugiego. Na ich wyposażeniu znajdowały się woda, lurowaty izotonik z którego skorzystałem tylko raz, banany, pomarańcze i cukier. Czy było tego więcej nie zauważyłem. Być może resztę produktów zwinęli szybsi ode mnie. Spora część trasy biegła wzdłuż terenów zielonych. To było dobre dla tych, którzy nie chcieli korzystać z niezbyt schludnych przenośnych toalet. Być może tylko mi się wydawało, ale jedne pan produkt filtracji nerek usunął wprost do akurat płynącej poniżej Wełtawy.
Mateusz i Krzysztof na kilka chwil przed startem
Gdy tylko dotarliśmy na miejsce od razu udzieliła nam się atmosfera światowych zawodów. Wystarczyło rozejrzeć się dokoła aby dostrzec najrozmaitsze nacje. Urodziwe Czeszki i sympatyczni Czesi, Amerykanie, Francuzi, drobnej budowy Azjaci, Brytyjczycy i Australijczycy, wielu Polaków, a przy samej linii startowej liczna grupa reprezentantów krajów afrykańskich. Jak na zawody takiej rangi przystało, startowało wiele tysięcy ludzi. Nic dziwnego więc, że od strzału startera do faktycznego przekroczenia linii startu minęło w moim przypadku aż 12 minut. Początkowo trasa biegła przez ulicę ścisłego centrum. Mijaliśmy wiele zabytków, ale przyznam, że w tym momencie niezbyt zaprzątałem sobie nimi głowę. Następnie przebiegliśmy przez słynny Most Karola, potem przez jakiś inny most, a następnie nieco oddaliliśmy się od centrum. To dobrze ponieważ podczas biegu lubię znajdować się na otwartej przestrzeni gdzie wentylacja otoczenia jest zdecydowanie lepsza niż pomiędzy wąskimi ulicami miasta. Trasa była dość falista, co dla niektórych zwłaszcza pod koniec trasy, gdy mięśnie nóg miały zdecydowanie mniejszą ochotę na współpracę, było pewnym utrudnieniem. Pewnym mankamentem była kostka brukowa, która stanowiła nawierzchnię niemałych części trasy. Mnie jednak to nie przeszkadzało i nie podpisuje się pod narzekaniami osób, którym nie podobają się takie fragmenty tras biegowych. Punkty żywieniowe, zwane przeze mnie pit stopami, rozlokowane były częściej niż co 5 kilometrów. Dlatego zdecydowałem się na korzystanie jedynie z co drugiego. Na ich wyposażeniu znajdowały się woda, lurowaty izotonik z którego skorzystałem tylko raz, banany, pomarańcze i cukier. Czy było tego więcej nie zauważyłem. Być może resztę produktów zwinęli szybsi ode mnie. Spora część trasy biegła wzdłuż terenów zielonych. To było dobre dla tych, którzy nie chcieli korzystać z niezbyt schludnych przenośnych toalet. Być może tylko mi się wydawało, ale jedne pan produkt filtracji nerek usunął wprost do akurat płynącej poniżej Wełtawy.
Na trasie spotkałem niejednego rodaka. Pewna pani zdawała się być trochę
zszokowana moim dość swobodnym podejściem do maratonu. Kilkukrotnie przestrzegała
mnie przed zbyt szybkim tempem gdyż według niej biegłem zbyt ostro. Była też
chyba zdziwiona, że na ręce nie mam żadnego sportowego, wyposażonego w co
najmniej milion funkcji czasomierzu, a jedynie zwykły, prosty zegarek ze
wskazówkami, który mam od czasów Pierwszej Komunii i który towarzyszy mi
podczas treningów i na każdych zawodach. Oczywiście cierpliwie jej wysłuchałem,
ale absolutnie nie miałem zamiaru słuchać jej rad i podejrzewam, że gdybym tak
zrobił, mój czas byłby słabszy. Mile
wspominam spotkanie z pewną dziewczyną z klubu Altom Gniezno jakie miało
miejsce mniej więcej w połowie dystansu. Zamieniliśmy parę sympatycznych zdań i
wzajemnie zmotywowaliśmy , co nie było bez znaczenia przed drugą połową. Takich
spotkań z drugim człowiekiem próżno szukać wśród biegnących w czołówce. Właśnie
im dalej w stawce, tym więcej rozmów i wzajemnego dopingowania.
Po dystansie półmaratonu czułem się świeżo i jedynie lekko zmęczony.
Dobrze, że deszcz który przed chwilą padał, szybko się skończył, a nad Pragą zaświeciło słońce, które
niejednego zawodnika solidnie tego dnia opaliło. Cały czas konsekwentnie realizowałem swoją
strategię. Zakładała ona bieg bardzo spokojnym tempem przez 30 kilometrów, a
następnie przejście do marszobiegu systemem 2 minuty biegu na 1 minutę marszu. Okazała
się ona słuszna. Choć po słynnej maratońskiej 30-stce, kiedy wielu sportowców
dopada zmęczenie, kolejne kilometry zdawały mi się coraz bardziej dłużyć, nadal
czułem się zaskakująco dobrze, oczywiście jak na kogoś kto na własnych nogach
pokonał ponad 30
kilometrów. Wtedy też stała się rzecz niezwykła. Było to
coś tak niesłychanego jak awaryjne lądowanie samolotu pasażerskiego na rzece
Hudson w Nowym Jorku w roku 2009. Otóż wyprzedziłem czarnoskórego zawodnika!
Nie przypominał on jednak jednego z drobnych i szczupłych Kenijczyków, ale
swoją posturą bardziej pasowałby do teledysku amerykańskich raperów. Mimo tego
„wyczynu” koło czterdziestego kilometra musiałem jednak przejść nieco dłuższy
kawałek niż jedna minuta. Chwilę później dogoniła mnie para sympatycznych
Czechów – Aneta i Tom – tak mieli na imię. Tom powiedział do mnie po polsku
„Dalej, jesteś Klub Maratończyka!?” i zachęcił by wykrzesać z siebie jeszcze
trochę siły. Wspólnie z nimi przebyłem ostatni kilometr. Przebywszy ostatnią
prostą, wypełnioną modnymi sklepami ulicę Paryską, z czasem 4 godzin 56 minut i
39 sekund dotarłem do mety. Dla mnie Prague International Maraton 2014 był
zakończony.
Zastrzyk pozytywnej energii
Wbrew pozorom nie chcę nikogo zachęcać do biegania. Do sportu, owszem,
ale uważam, że każdy powinien znaleźć dla siebie taką dyscyplinę w której
dobrze się czuje. Chciałbym żeby ludzie czytając moje relacje, słuchając
sportowych opowieści i patrząc na to co robię, otrzymali zastrzyk pozytywnej
energii. Żeby pomyśleli sobie, że i oni mogą dokonywać różnych nieprzeciętnych
osiągnięć. Nie tylko jeśli chodzi o bieganie i sport. Mam nadzieję, że tak
właśnie się stanie.
P.S: Świetnym
rezultatem pochwalić może się Krzysztof. Jego czas to 3:32:33.
Dyskutanci
W wieczornych programach publicystycznych niemal zawsze dochodzi do kłótni i słownych przepychanek. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że sam znajdę się w podobnej sytuacji.
18.
03. 2014
Niemal każdego
dnia wieczorem kiedy minęła już pora o której dzieci oglądają telewizyjne
wieczorynki, rodziny zasiadają do kolacji, a studenci kierują swoje kroki w
kierunku pubów, w informacyjnych kanałach telewizyjnych rozpoczynają się debaty
na których osoby nazywane politykami i wszelakiej maści ekspertami od czegoś
tam, nieudolnie próbują przekonać zwykłych ludzi do swoich racji. Niemal
każdego dnia owe debaty telewizyjne
kończą się kłótniami i przepychankami słownymi w czasie których uczestnicy jak mantrę
powtarzają zdania: „Ale ja panu nie
przerywałem”, „Niechże pan da już spokój”, „Proszę dać mi dokończyć”,
„...tymczasem nasza partia…” itp. Debaty te do niczego konkretnego nie
prowadzą. Co najwyżej do wydania części pensji prowadzącej pani redaktor lub
pana redaktora na środki uspokajające.
Piszę o tym dlatego, że jeszcze
ponad tydzień temu w ogóle nie spodziewałem się, że już wkrótce ja sam będę
świadkiem takiej sytuacji. W odróżnieniu jednak od większości ludzi nie
obserwowałem tego na płaskim ekranie telewizora lub monitora komputerowego, ale
byłem naocznym świadkiem, a można także powiedzieć, że i uczestnikiem tego typu wydarzenia. Na szczęście nie
musiałem też udać się po wszystkim do apteki żeby zaopatrzyć się w zestaw
melisy. Nie znajdowałem się jednak, choć byłoby to ciekawe doświadczenie, w
warszawskim studiu telewizyjnym na Woronicza 17. Było to znacznie mniej
doniosłe wydarzenie niż pokazanie swojej twarzy przed kamerami rozmieszczonymi
w różnych punktach studia. Nazwa wydarzenia: „Spotkanie na temat koncepcji zmian w ruchu pl. Wolności i ul. 27
Grudnia” też nie brzmi raczej zbyt dostojnie. Mimo tego pojawiłem się na tym spotkaniu. Nie
jest ważne w jakim celu tam przyszedłem. Ważne, co udało mi się zaobserwować.
Było przyjemne marcowe popołudnie
kiedy udałem się w kierunku jednego z bardziej znanych poznańskich teatrów,
którego reputacja od jakiegoś czasu jednak maleje. Właśnie tam w jednym z jego
podziemnych pomieszczeń miało odbyć się wspomniane spotkanie, które było
otwarte dla każdego kto tylko miał ochotę zaszczycić swoją obecnością
pozostałych uczestników. Zszedłszy w dół i przekraczając próg szklanych drzwi
znalazłem się w zespole kilku pozbawionych okien i nieco ciemnych ale nie
mrocznych pomieszczeń. Mimo to nie było tam ani chłodno i wilgotno, ani też
gorąco i sucho. Na co dzień odbywają się tam różne przedstawienia i wystawy,
nic zatem dziwnego, że na jednej ze ścian porozwieszane były ogłoszenia o
występach i pokazach artystów, których nazwiska nic jednak mi nie mówiły.
Poznań - dawniej godne podziwu miasto, dziś pogrążające się w coraz większym bałaganie
Zająwszy miejsce z brzegu niedużej
sali pomiędzy dziewczyną, a chłopakiem, którzy mogli być mniej więcej w moim
wieku, zacząłem przysłuchiwać się co też ci wszyscy przemawiający architekci,
przedstawiciele Komisji Rewitalizacji, Rady Osiedla Stare Miasto i inne Mądre
Głowy mają do powiedzenia. A oto co usłyszałem.
W ciągu kilki najbliższych lat w
centrum Poznania mają być rozpoczęte takie prace jak budowa nowej linii
tramwajowej przez ulicę Ratajczaka,
przebudowa głównych ulic, budowa podziemnego parkingu i kolejnego
centrum handlowego, wytyczenie dokładnie 1548978375794765 kilometrów dróg
rowerowych na 100 metrów kwadratowych
powierzchni aż wreszcie najgorsze – zminimalizowanie ruchu samochodowego czyli
zamknięcie dla samochodów ulic miasta, a żałosna resztka ulic jakie pozostaną
dla zmotoryzowanych ma stać się drogami jednokierunkowymi. Nie wystarczy już,
że dopuszczalną prędkość na ulicach centrum zmniejszono z najzupełniej
rozsądnych 50 km/h
do zaledwie 30 km/h.
Wychodzi więc na to, że Usain Bolt byłby w stanie złamać prawo nie korzystając
z żadnego pojazdu, a jedynie używając siły własnych nóg. Trzeba pójść dalej i w
ogóle wykurzyć samochody z miasta.
Już po kilkunastu minutach
zrozumiałem co tak naprawdę się dzieje i poczułem się niczym Hans Kloss, który
w przebraniu niemieckiego oficera wysłuchuje fuhrerowskich planów, mających
ostatecznie zniszczyć polski naród. Albo bohater amerykańskiego filmu akcji,
który właśnie odkrył wśród władzy spisek, godzących w życie i dobrobyt zwyczajnych obywateli.
Zwolennicy takich pomysłów na uczynienie z Poznania dobrze prosperującego
europejskiego miasta z pewnością posłużą się argumentem, że powyższe
rozwiązania już od dawna stosowane są na zachodzie, że takie są obecnie
standardy wyznaczane nam przez Unię Europejską, że są to rozwiązania godne
młodych, świetnie prosperujących społeczeństw, tralalala i tak dalej. Żeby było
jasne. Dobrze, że planują uczynić miasto lepszym. Też bym chciał żeby stolica
województwa wielkopolskiego stała się przyjemnym miejscem. Chciałbym żeby było
w nim znacznie ciszej, było więcej zieleni, poruszanie się każdym środkiem
transportu – od łyżworolek do ciężarówki – było sprawne i proste. Przemierzając
ulicę tego miasta chciałbym widzieć
zadbane ulice i chodniki, elegancko pomalowane budynki, które będą pasowały do
otoczenia a nie przypominały zlepku pożółkłych kartonów jak ma to miejsce w
przypadku Galerii MM sąsiadującej z wybudowanym w romańskim stylu kościołem.
Przemierzając ulice chciałbym spotykać młodych ludzi, którzy nie maja problemów
ze znalezieniem pracy. Nie jest też tak, że jestem krytykantem wszystkich
wynalazków i rozwiązań, które przychodzą do nas z krajów zachodnich. W tym jednak
konkretnym przypadku uważam, że ludzie odpowiedzialni za zarządzanie Poznaniem
ślepo zapatrzyli się na Zachód nie
przyjmując do wiadomości, że nie wszystko co stamtąd przychodzi i co Unia
wymyśli jest świetne, wspaniałe, przyszłościowe, najlepsze i uznają to
bezkrytycznie niczym jakiś watykański dogmat. Zachłysnęli się Zachodem tak, jak
pięciolatek zachłystuje się łapczywym pożeraniem cukierków, choć mama mówiła,
żeby nie jadł tak zachłannie bo źle się to skończy.
Oczywiście, mimo że sam lubię samochody
i jazdę autem, przyznam, że sami kierowcy często nie są w porządku. Wciskają
się przed pieszych, spychają rowerzystów, trąbią na siebie nawzajem i
niejednokrotnie zachowują się w sposób zagrażający bezpieczeństwu innych. Jednakże osobiście wydaje mi się, że są pewne
środowiska ludzi, które, zdawać się może, traktują kierowców jako wrogów
publicznych, a samochody w mieście są według nich przyczyną niemal wszelkiego
zła. Tak jakby robili sobie ze zmotoryzowanych kozłów ofiarnych na których
można zrzucić odpowiedzialność za problemy aglomeracji. Czasami wygląda to tak,
jakby poprzez media, działalność władz i różnych grup sączona jest pewna
antymotoryzacyjna propaganda, a członkowie tych grup poddawani są rodzajowi
zbiorowej hipnozy podczas której wpaja im się, że samochody niszczą miasto i
środowisko, a kierowcy to ta część społeczeństwa, której nie wolno pozwolić
dojść do głosu. To co piszę wcale nie jest bezpodstawne. Kiedy zapytałem jak
mieszkańcy ulic zakazanych dla aut mają podjechać pod swój dom, niektórzy
spojrzeli na mnie tak jakbym będąc gościem brytyjskiego parlamentu wypowiedział
kilka brzydkich epitetów pod adresem Królowej.
Tymczasem moim zdaniem pomysły
przedstawione na spotkaniu nie poprawią sytuacji w mieście. Wręcz przeciwnie,
uczynią centrum Poznania niefunkcjonalnym i źle zaplanowanym. Jeśli zamknie się
dla ruchu samochodowego ileś ulic, a resztę uczyni jednokierunkowymi, to
mieszkańcy lub dostawcy towarów, którzy będą chcieli dotrzeć na miejsce,
zmuszeni będą jechać tam przez Berlin, Saharę Zachodnią, a w skrajnych
przypadkach nawet przez Atakamę! Część sklepów uzależnionych od dostaw zacznie
upadać.
Sahara Zachodnia - niebawem tędy będzie wiódł objazd do centrum miasta.
Wprawdzie będzie możliwość aby mieszkańcy i dostawcy mogli wjeżdżać do
strefy wyłączone dla ruchu, ale widzę to w czarnych barwach. Ci którzy
zdecydują się na tak śmiały i odważny krok będą potraktowani jak foka, która
nierozsądnie dostała się pomiędzy stado rekinów. Klientom nie będzie się chciało
wybierać do miejsc gdzie nie będą mogli zostawić samochodu. Albo wyobraźcie
sobie przykładowo jakiegoś dziadka, który chce tylko swoim Fiatem Seicento
podjechać pod własny dom, bo chodzenie sprawia mu problemy. Zostanie on
wyzwany, spotka się z dziesiątkami nienawistnych spojrzeń, a w skrajnych
przypadkach w stronę jego auta pójdą kopniaki. Dobrze, gdyby było więcej miejsc
zielonych żeby w choćby upalny dzień można sobie usiąść i odpocząć. Jednak to nie jest dobra metoda aby w tym
celu zamknąć połowę dzielnicy, posadzić parę krzaczków i wytyczyć kilka
deptaków. Budowa kolejnego centrum handlowego? Czy naprawdę w tym mieście nie
ma innych ciekawych budynków, że trzeba budować kolejne architektoniczne pudło
by przyciągnąć ludzi? I czy naprawdę nie ma innych, bardziej istotnych dla
mieszkańców problemów w rozwiązanie których należałoby zainwestować sporą sumę
pieniędzy? A ścieżki rowerowe? Według miejskich włodarzy trzeba wyznaczyć im
jak najwięcej tras. Jeszcze trochę to wpadną na pomysł żeby ścieżki rowerowe
wytyczyć przez pas startowy na lotnisku miejskim, a nawet przez mieszkanie
proboszcza lokalnej parafii. A gdy tylko jakaś starsza, słabo widząca pani
przez przypadek wejdzie na taką ścieżkę, zaraz zostanie niemalże rozjechana,
być może padnie jakieś wyzwisko, a jej zdjęcie następnego dnia pokaże się na
lokalnych stronach internetowych. Moi drodzy, jak już kiedyś pisałem, uważam że
ścieżki rowerowe nie są potrzebne. Kiedyś ich nie było i wszystko jakoś
funkcjonowało. Wystarczy żeby piesi, kierowcy i rowerzyści po prostu zwyczajnie
zaczęli na siebie uważać i się szanować. A co do modernizacji miasta to cóż
jeszcze powiedzieć? Wybudowaniem stadionu na 40 000 ludzi, wprowadzeniem
elektronicznych kart miejskich które mają zastąpić zwykłe bilety tramwajowe i
które są droższe od zwykłego, aktualnego miesięcznego biletu, wytyczeniem
deptaków, posadzeniem kilku krzaczków i ustawieniem ławeczek, wybudowaniem
fontanny na środku głównego placu w mieście, która swoim wyglądem przypomina
fragment z rozbitego promu kosmicznego Columbia oraz budową następnego centrum
handlowego z podziemnym parkingiem nie reanimuje się podupadającego miasta.
Wyznaczanie kolejnych deptaków i dróg rowerowych nie rozwiąże kłopotów miasta
Na opisywanym spotkaniu znalazło się
jednak trzech muszkieterów broniących ideałów motoryzacji. Jednym z nich byłem
ja, drugim z nich pewna pani, która posiada sklep w centrum miasta, a
trzecim pan mogący mieć nieco powyżej 60
lat. Wszyscy mieliśmy niezbyt pochlebne opinie o tym co ma się wkrótce zacząć
dziać w Poznaniu. Dyskusja jednak dość
szybko przerodziła się w kłótnię i przepychankę na argumenty godną wieczornych
programów publicystycznych. W związku z tym założyłem swoją skórzaną kurtkę i
skierowałem się w stronę wyjścia. A jak poprawić sytuację w Poznaniu? W pierwszej kolejności należałoby zająć się
mentalnością tutejszych ludzi, od rządzących do zwykłych mieszkańców
utrzymujących się dzięki niewielkiej pensji. To już jest jednak temat na osobny
artykuł.
Subskrybuj:
Posty (Atom)