11 maja w czeskiej Pradze odbył się 20 Prague International Marathon. Przybyli na niego sportowcy z całego świata. Wśród nich znalazł się Mateusz Fabiszak.
Wszystko zaczyna się od dobrego pomysłu
W swoim życiu przeczytałem sporo książek opisujących przygody i wyczyny różnych podróżników, wyczynowców i sportowców. Żeby wymienić choć kilka – czytałem m.in. opis wypraw Marka Kamińskiego na bieguny, opowieść Eda Stafforda, który jako pierwszy człowiek przeszedł wzdłuż Amazonki, od jej źródła do ujścia do Atlantyku czy publikacje napisaną przez znanego wśród biegaczy Scota Jurka, człowieka, który za jednym zamachem jest w stanie przebiec odległość kilkukrotnie większą niż ta, która dla większości ludzi skończyłaby się pęcherzami i tygodniowym bólem nóg.
Każdy z nich reprezentuje to grono osób, które pomału, aczkolwiek
nieustannie, zdaje się coraz bardziej kontrastować na tle większości osób w
krajach cywilizacji zachodniej. Reprezentują oni ludzi ambitnych, niebojących
się wysokich wymagań i nie dążących za wszelką cenę do jak najwygodniejszego i
bogatego stylu życia. Mają za to na koncie osiągnięcia, które znaczą wiele
więcej niż nowocześnie wyposażony dom, srebrne Audi na podjeździe czy tak zwana
społeczna reputacja i pusty prestiż, którego wyznacznikami są dobre ubrania,
szerokie grono znajomych czy najnowszy model dotykowego telefonu. Zanim jednak
osiągnęli cele, które sobie wyznaczyli, musieli niejednokrotnie zmierzyć się z
różnymi przeciwnościami jakie spotykały ich po drodze. Przygotowania,
załatwienia wszelkich niezbędnych formalności, transport sprzętu – wszystko to
generowało przeszkody od których nieraz przychodziło im na myśl, że być może
lepiej sobie odpuścić.
Podobnie było w przypadku celu jaki postawiłem przed sobą w mojej
skromnej, sportowej karierze. Było nim pokonanie na własnych nogach 42 kilometrów i 195 metrów ulicami
stolicy Czech – Pragi. Jest to jeden z najbardziej znanych i prestiżowych
maratonów w Europie, a może nawet i na świecie.
Nie wiem dokładnie kiedy pomysł ten przyszedł mi do głowy. Pamiętam jak
ponad rok temu po poznańskim półmaratonie siedziałem z kolegami i podczas
luźnej rozmowy przy piwie zaproponowałem żeby w przyszłym roku zebrać się w
kilka osób z naszego Klubu Maratończyka i wybrać na wspomniany maraton. W tym
momencie jakoś nikt nie zamierzał przyłączyć się do tego przedsięwzięcia i
chyba nikt nie potraktował go poważnie. Jeden z kolegów zażartował nawet:
„Mateusz, najpierw Praga, potem Londyn, Nowy Jork…”. W żadnym wypadku nie
poczułem się tym żartem obrażony, a nawet sam się z niego śmiałem, ale
pomyślałem sobie wtedy – żebyście się nie zdziwili. Przykład ten obrazuje
jednak pewną tendencję, że aby osiągnąć coś nietuzinkowego trzeba często
podążać własną drogą nie oglądając się na to co robią lub myślą inni.
Po podjęciu decyzji trzeba było zająć się stopniowym wdrażaniem swojej
wizji w życie. Wymagało to przemyśleń i spokojnego zaplanowania takich kwestii
jak sposób dotarcia na miejsce, rezerwacja noclegu, znalezienie kogoś chętnego
kto także chciałby wybrać się do naszych południowych sąsiadów itd. Miałem
obawy co do tego, czy znajdzie się ktoś, kto chciałby podjąć takie wyzwanie.
Praga to jednak miejsce dość oddalone od własnego podwórka, poza tym koszt
wpisowego to dla większości ludzi w naszym kraju wyraźnie widoczny ubytek wagi
portfela. Jednak już wkrótce chęć startu zgłosił mój dobry kolega z klubu –
Piotr. Co więcej, kilka tygodni później zgłosił się także Krzysztof – biegacz,
amator górskiej wspinaczki i spędzania czasu na wolnym powietrzu oraz student Poznańskiej
Politechniki. Krzysztofa nigdy wcześniej z Piotrem nie było dane nam poznać.
Dlatego postanowiliśmy spotkać się nad Jeziorem Maltańskim, aby zawrzeć
znajomość i odbyć wspólny, godzinny trening.
Był ciepły, wiosenny poranek kiedy wysiadłem ze swojego samochodu i
rozejrzałem się po skąpanej w łagodnym świetle słońca okolicy. Szybko
przebrałem się w sportowy strój i ruszyłem na spotkanie z kolegami. Przyznam,
że są tacy ludzie z którymi nie mam pojęcia w jaki sposób mogę prowadzić
rozmowę. Nie mamy wspólnych tematów, ani języka i czuje się nieco bezradnie nie
bardzo wiedząc o czym z nimi pogadać. Może wynika to z faktu, że z natury ja
sam nie jestem wielce rozmowny? Czasami
jednak niemal od razu jestem w stanie dobrze się z kimś dogadywać. Tak też było
tego dnia. Muszę przyznać, że już po
kilku zdaniach zamienionych z Krzychem, byłem przekonany, że to równy gość,
który będzie dobrym kompanem na tę wyprawę. Dodam od razu, że przy moich
kolegach jestem też dość, powiedziałbym, wyluzowanym biegaczem. Piotr i
Krzysztof to ludzie, którzy maraton są w stanie przebiec w czasie poniżej 4
godzin. Uczciwie przyznam, że moje maratońskie możliwości to czas w granicach 5
godzin, półmaratońskie to 2 godziny. Nigdy też nie zaprzątam sobie głowy takimi
sprawami jak rekordy i życiówki. Nie planowałem również i nie planuję zakupu
takich akcesoriów jak pulsometr czy sportowy zegarek.
Wracając do tematu, nie wszystko jednak szło tak gładko jakby się tego
chciało. Ponieważ maraton miał odbyć się 11 maja w niedzielę, postanowiliśmy
wyruszyć już 9 maja. Chcieliśmy mieć przed tym światowej rangi sportowym
wydarzeniem choć trochę czasu na zwiedzenie tego miasta znanego z Hradczanów,
Mostu Karola, Franza Kafki i znajdującego się w centrum ogromnego sklepu z
zabawkami, który o dziwo nie przyciąga tylko tych mających poniżej 1,50m
wzrostu, ale także tych, którzy dowód osobisty otrzymali już dość dawno temu.
Tymczasem gdy było już po czasie kiedy wysyłaliśmy swoje zgłoszenia dowiedziałem
się, że akurat 10 maja zaplanowane jest na moich studiach absolutorium. Długo
miotałem się z tym jaką podjąć decyzję niczym piłka latająca w maszynie
losującej podczas wieczornego programu Lotto. Absolutorium jest, myślę, rzeczą
ważną nawet, jeśli nigdy nie należało się do grona studenckiej elity. Nie czuje
się jednak dobrze w sytuacji, w których muszę rezygnować z czegoś, co już
wcześniej miałem zaplanowane. Poza tym głupio było mi zostawiać kolegów na
lodzie. Czasami słyszy się, że ktoś mówi, że tak naprawdę nie ma sytuacji bez
wyjścia. To rzeczywiście prawda. Niezależnie od tego jak ciężka zdawałaby się
sytuacja, zawsze jest rozwiązanie, które prowadzi w stronę lepszych dni. Tak
było i w tym przypadku. Uważnie zacząłem śledzić rozkład jazdy i odkryłem, że w
sobotę jest połączenie o 12:45. Spokojnie zdążyłbym pójść na absolutorium, zapozować
do kilku pamiątkowych fotek. a w dodatku wrócić do domu, chwilę odpocząć, zjeść
cos dobrego i dopiero ruszyć w drogę. Pakiet startowy, po napisaniu
upoważnienia, mógł odebrać Piotr. To jednak nie był koniec kłopotów.
Mniej więcej miesiąc przed zawodami Piotr startował w maratonie w Dębnie.
Szło mu bardzo dobrze, jednak po 20 kilometrze zaczęła boleć go noga. Widocznie
jakaś kontuzja, tak pomyślałaby zdecydowana większość ludzi. Mało kto
spodziewałby się, że ten początkowo niezbyt silny, ale wzmagający się ból to
oznaka złamania zmęczeniowego. Na 38 kilometrze musiał poprosić o zdjęcie z trasy.
Skutek to tygodnie spędzone we własnym domu z nogą najpierw w gipsie, później w
ortezie i nieunikniona, ale konieczna rehabilitacja. Niejednokrotnie odwiedzam
Piotra i cieszy mnie, że zachowuje optymizm i już teraz myśli o kolejnych
startach, które przyjdą jednak nie prędzej niż w sezonie jesiennym. Ważne, żeby
nie uległ niepotrzebnemu pośpiechowi i pamiętał o tym, aby zachowywać umiar.
Zakładam jednak, że przed nim jeszcze sporo udanych startów i emocjonujących
finiszów.
To było też powodem zmiany rezerwacji noclegu, na szczęście czescy
dominikanie, którzy prowadzili hostel nie robili żadnych problemów. Z miejsca
Piotra skorzystał mój długoletni kolega Paweł. Nie jest wprawdzie biegaczem i
pojechał z nami towarzysko, niemniej także jest wysportowanym człowiekiem, jak
na studenta AWF-u przystało. Bardziej preferuje jednak sporty siłowe.
Gorzej, że okazało się, że od tego
roku nie wystarcza napisanie zwyczajnego upoważnienia, by ktoś inny mógł
odebrać pakiet startowy. Upoważnienie, ze względów bezpieczeństwa jak tłumaczą
organizatorzy, musiało być potwierdzone przez notariusza. Przyznam, że brzmi to
tak śmiertelnie poważnie, że staje się groteskowym zarazem. Chodzi tutaj
przecież o taką prostą czynność jak bieg, a nie przekazanie na biurko Obamy
poufnych dokumentów zawierających zdjęcia szpiegowskie wojsk Władimira
Władimirowicza Putina. Byłem trochę zawiedziony. Wystawienie czegokolwiek przez
notariusza to przecież niemałe koszty. Tak przynajmniej podejrzewałem.
Zastanawiałem się co zrobić. Może wydrukować sobie wierną kopię numeru
startowego i skorzystać z niej zamiast z oryginału? Jedyny mankament to fakt,
że nie zostałbym oficjalnie sklasyfikowany. Dałoby się jednak to przeżyć, nie
roniłbym z tego powodu krokodylich łez. Jednak tydzień przed biegiem siedząc
przy komputerze, przyszło mi do głowy aby sprawdzić ile może kosztować
wystawienie takiego zaświadczenia. Gdy zobaczyłem cenę zaledwie 30 złotych
poczułem się jak pilot samolotu, który pikuje w kierunku ziemi i któremu w
ostatniej chwili udaje się ustabilizować lot i uniknąć zderzenia… no na
przykład z drzewem. Jak najprędzej załatwiłem wszelkie niezbędne formalności i
przyznam, że poczułem niemałą ulgę. Przekazałem upoważnienie wokół którego było
tyle zamieszania Krzysztofowi i jedyne co mi zostało to w sobotę wyruszyć ku
stolicy Czech.
Podróż i wrażenia ze stolicy
Jako nasz środek transportu wybraliśmy coraz popularniejszą firmę
przewozową – Polski Bus. Niech nikt nie podejrzewa mnie o sprytnie ukrytą
kryptoreklamę, ale śmiało mogę polecić tę formę podróży. Tanio i wygodnie. Co
prawda w autobusach tych nie podają kieliszków szampana, a fotele nie mają funkcji
masażu ani wbudowanych w oparcia telewizorków na których można by obejrzeć
filmy albo głupawe programy rozrywkowe, nie znalazłem jednak powodów do
narzekania. Fotele w tym pomalowanym na czerwono i nowoczesnym autobusie są
wprawdzie ustawione nieco zbyt ciasno, ale siedziało się na nich wygodnie,
można było rozłożyć nieco oparcie i – co ważne – dla bezpieczeństwa można było
przypiąć się pasami. Z tego co widziałem zrobili to jednak nieliczni. W razie
poważnego wypadku fruwaliby po autokarze jak klocki LEGO w worku niesionym
przez siedmiolatka. Był jednak jeden poważny mankament. Autobusowa toaleta.
Była tak ciasna, że kapsułę w której Neil Armstrong wraz z kolegami lecieli na
Księżyc, można by uznać za apartament księcia Monako. Ktoś o rozmiarach Sylwestra
Stallone’a, gdyby w czasie podróży odczuł silną potrzebę, miałby naprawdę
poważny problem i byłby zmuszony nerwowo przebierać nogami. Autobus, choć
zarejestrowany w Polsce, miał naprawdę międzynarodową zawartość. Byli tam
Polacy, Czesi, słyszałem też język niemiecki. Bardzo liczną grupę stanowili
ludzie, których rysy twarzy i kształt oczu wyraźnie zdradzały azjatyckie
pochodzenie. Bardzo łatwo było rozpoznać niektórych Polaków. Gdy zauważyło się
osobę w której ręku swobodnie trzymana była butelka lub puszka o wiadomej,
posiadającej określoną wartość procentową zawartości, niemal na pewno można
było założyć, że oto widzimy przedstawiciela kraju nad Wisłą.
Po ośmiogodzinnej podróży, późną porą wysiedliśmy z autobusu, a nasze
stopy spoczęły na skąpanej akurat w strugach deszczu Pradze. Duże miasta, dla
osób które są w nich po raz pierwszy i nie znają ich układu, są sporym wyzwaniem. Od dworca autobusowego do
hostelu mieliśmy nie więcej niż dwa kilometry, toteż postanowiliśmy przebyć ten
dystans na piechotę. Choć wydawało się to niedaleko, droga zajęła nam godzinę
ponieważ zgubiliśmy się. Gdyby pogoda była dobra i przyjechalibyśmy za dnia,
odnaleźlibyśmy drogę dużo szybciej. Jako świeży absolwent studiów
geograficznych, na podstawie położenia słońca niemal natychmiast odgadłbym
podstawowe kierunki co wiele by uprościło. Nie pomagały także czeskie nazwy. Choć to
język podobny do polskiego, to ja rozumiem go w niewielkim stopniu. Znam tylko
parę zwrotów, których nauczyłem się, aby zdobyć sobie przychylność tutejszych
mieszkańców.
W końcu dotarliśmy pod hostel położony tuż obok należącego do praskich
dominikanów kościoła św Idziego. Na miejscu spotkaliśmy się z Krzychem będącym
tu już od piątku, który poprowadził nas przez labirynt klasztornych korytarzy
do naszego 3-osobowego pokoju. Bardzo podobała mi się panująca wewnątrz budynku
atmosfera. Wystarczyło przekroczyć próg aby z imprezowej i przepełnionej
turystami głośnej metropolii przejść do cichego i spokojnego świata
sprzyjającego relaksowi, koncentracji i skupieniu myśli. Na koniec dnia
wyszliśmy jeszcze na krótki spacer, wypiliśmy po jednym piwie i około północy
poszliśmy spać aby mieć siły na jutrzejszy, wymagający bieg.
Stolica Czech bez wątpienia zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Imponujące
budowle, znane na całym świecie zabytki i mające swój niepowtarzalny klimat
uliczki są być może codziennością dla tutejszych mieszkańców. My jednak nie
przechodziliśmy obok nich obojętnie. Podoba mi się także uprzejmość tutejszych
ludzi, którzy chętnie udzielali niezbędnych informacji posługując się całkiem
dobrze językiem angielskim. Nie trzeba długiej wizyty w tym mieście, aby
stwierdzić, że stoi ono na wysokim poziomie. Zadbane kamienice, drogi na
których próżno szukać dziur i wyrw oraz, co mnie oczywiście bardzo ucieszyło,
wiele wspaniałych samochodów. Podczas trzydniowego pobytu codziennie widziałem
takie auta jak Bentley, Porsche 911, Jaguar czy Ferrari 458. Także gdy
popatrzeć na przeciętne samochody widać, że mimo wszystko są to auta z wyższej
półki. Nie wiem jak to wygląda w innych rejonach Czech, ale tu ludziom powodzi
się wyraźnie lepiej niż w Polsce.
Nie wszystko jednak jest tutaj tak piękne i wzniosłe. Spacerując po
Pradze zauważyłem, że jest tam też trochę miejsc zaniedbanych, brudnych, a
nawet śmierdzących pewna żółtą cieczą produkowaną przez organizm. Miejsc, w
których zdecydowanie nie chciałbym zamieszkać wiedząc, że za oknem będę widział
szare budynki, szare ulice i szarych ludzi. Idąc wieczorem ulicami centrum
miasta widziałem wiele osób, które przyjechały tu chcąc zobaczyć ciekawe
miejsca, poznać kulturę i w niejednym przypadku pobiec także w niedzielnym
biegu. Oprócz nich było tam także wielu ludzi, którzy przybyli po to aby się
upić, poimprezować i nawdychać jakiegoś podejrzanego zielska. Kroczący
chwiejnym krokiem młodzieńcy, którym towarzystwa, zamiast jakiejś ładnej damy,
dotrzymywała butelka wódki, albo znajdujące się w stanie co najmniej lekko
rozmiękczonym i coś tam pokrzykujące grupy dziewczyn, nie były rzadkim
widokiem. Czymś godnym pożałowania był też dla mnie widok znajdujących się w
centrum sklepów gdzie legalnie można było kupić narkotyki, albo klubów których
atrakcją nie była dobra muzyka, ale dość symbolicznie (albo nawet wcale, nie
wiem, nie bywam w takich miejscach) ubrane panie. Zauważyłem także wielu
bezdomnych. Odniosłem wrażenie, że Praga, mimo mojego podziwu dla tego miejsca,
potrzebuje srogiego bata by otrząsnąć się z tej demoralizacji. Niestety, ale
przechadzając się wieczorową porą w okolicach poznańskiego Starego Rynku,
widzę, że u nas powoli zmierza to w podobnym kierunku.
11.05.2014 - dzień startu
Nadszedł dzień zawodów. Tuż po godzinie 7 zabrzmiał budzik, który
oznajmiał, że czas przygotować się do startu, który miał odbyć się już za
niecałe dwie godziny na praskim rynku, gdzie pomiędzy zabytkowymi kamienicami
unosi się duch historii i wieloletniej czeskiej tradycji. Nasza kwatera miała
tę zaletę, że znajdowała się jakieś 400 metrów od rynku więc nie musieliśmy
korzystać z depozytu. Po lekkim śniadaniu oraz przebraniu w sportowe stroje,
pełni optymizmu ruszyliśmy na start. Ja oczywiście założyłem koszulkę Klubu
Maratończyka VLO do której specjalnie na tę okazję dodałem polską flagę.
Mateusz i Krzysztof na kilka chwil przed startem
Gdy tylko dotarliśmy na miejsce od razu udzieliła nam się atmosfera światowych zawodów. Wystarczyło rozejrzeć się dokoła aby dostrzec najrozmaitsze nacje. Urodziwe Czeszki i sympatyczni Czesi, Amerykanie, Francuzi, drobnej budowy Azjaci, Brytyjczycy i Australijczycy, wielu Polaków, a przy samej linii startowej liczna grupa reprezentantów krajów afrykańskich. Jak na zawody takiej rangi przystało, startowało wiele tysięcy ludzi. Nic dziwnego więc, że od strzału startera do faktycznego przekroczenia linii startu minęło w moim przypadku aż 12 minut. Początkowo trasa biegła przez ulicę ścisłego centrum. Mijaliśmy wiele zabytków, ale przyznam, że w tym momencie niezbyt zaprzątałem sobie nimi głowę. Następnie przebiegliśmy przez słynny Most Karola, potem przez jakiś inny most, a następnie nieco oddaliliśmy się od centrum. To dobrze ponieważ podczas biegu lubię znajdować się na otwartej przestrzeni gdzie wentylacja otoczenia jest zdecydowanie lepsza niż pomiędzy wąskimi ulicami miasta. Trasa była dość falista, co dla niektórych zwłaszcza pod koniec trasy, gdy mięśnie nóg miały zdecydowanie mniejszą ochotę na współpracę, było pewnym utrudnieniem. Pewnym mankamentem była kostka brukowa, która stanowiła nawierzchnię niemałych części trasy. Mnie jednak to nie przeszkadzało i nie podpisuje się pod narzekaniami osób, którym nie podobają się takie fragmenty tras biegowych. Punkty żywieniowe, zwane przeze mnie pit stopami, rozlokowane były częściej niż co 5 kilometrów. Dlatego zdecydowałem się na korzystanie jedynie z co drugiego. Na ich wyposażeniu znajdowały się woda, lurowaty izotonik z którego skorzystałem tylko raz, banany, pomarańcze i cukier. Czy było tego więcej nie zauważyłem. Być może resztę produktów zwinęli szybsi ode mnie. Spora część trasy biegła wzdłuż terenów zielonych. To było dobre dla tych, którzy nie chcieli korzystać z niezbyt schludnych przenośnych toalet. Być może tylko mi się wydawało, ale jedne pan produkt filtracji nerek usunął wprost do akurat płynącej poniżej Wełtawy.
Mateusz i Krzysztof na kilka chwil przed startem
Gdy tylko dotarliśmy na miejsce od razu udzieliła nam się atmosfera światowych zawodów. Wystarczyło rozejrzeć się dokoła aby dostrzec najrozmaitsze nacje. Urodziwe Czeszki i sympatyczni Czesi, Amerykanie, Francuzi, drobnej budowy Azjaci, Brytyjczycy i Australijczycy, wielu Polaków, a przy samej linii startowej liczna grupa reprezentantów krajów afrykańskich. Jak na zawody takiej rangi przystało, startowało wiele tysięcy ludzi. Nic dziwnego więc, że od strzału startera do faktycznego przekroczenia linii startu minęło w moim przypadku aż 12 minut. Początkowo trasa biegła przez ulicę ścisłego centrum. Mijaliśmy wiele zabytków, ale przyznam, że w tym momencie niezbyt zaprzątałem sobie nimi głowę. Następnie przebiegliśmy przez słynny Most Karola, potem przez jakiś inny most, a następnie nieco oddaliliśmy się od centrum. To dobrze ponieważ podczas biegu lubię znajdować się na otwartej przestrzeni gdzie wentylacja otoczenia jest zdecydowanie lepsza niż pomiędzy wąskimi ulicami miasta. Trasa była dość falista, co dla niektórych zwłaszcza pod koniec trasy, gdy mięśnie nóg miały zdecydowanie mniejszą ochotę na współpracę, było pewnym utrudnieniem. Pewnym mankamentem była kostka brukowa, która stanowiła nawierzchnię niemałych części trasy. Mnie jednak to nie przeszkadzało i nie podpisuje się pod narzekaniami osób, którym nie podobają się takie fragmenty tras biegowych. Punkty żywieniowe, zwane przeze mnie pit stopami, rozlokowane były częściej niż co 5 kilometrów. Dlatego zdecydowałem się na korzystanie jedynie z co drugiego. Na ich wyposażeniu znajdowały się woda, lurowaty izotonik z którego skorzystałem tylko raz, banany, pomarańcze i cukier. Czy było tego więcej nie zauważyłem. Być może resztę produktów zwinęli szybsi ode mnie. Spora część trasy biegła wzdłuż terenów zielonych. To było dobre dla tych, którzy nie chcieli korzystać z niezbyt schludnych przenośnych toalet. Być może tylko mi się wydawało, ale jedne pan produkt filtracji nerek usunął wprost do akurat płynącej poniżej Wełtawy.
Na trasie spotkałem niejednego rodaka. Pewna pani zdawała się być trochę
zszokowana moim dość swobodnym podejściem do maratonu. Kilkukrotnie przestrzegała
mnie przed zbyt szybkim tempem gdyż według niej biegłem zbyt ostro. Była też
chyba zdziwiona, że na ręce nie mam żadnego sportowego, wyposażonego w co
najmniej milion funkcji czasomierzu, a jedynie zwykły, prosty zegarek ze
wskazówkami, który mam od czasów Pierwszej Komunii i który towarzyszy mi
podczas treningów i na każdych zawodach. Oczywiście cierpliwie jej wysłuchałem,
ale absolutnie nie miałem zamiaru słuchać jej rad i podejrzewam, że gdybym tak
zrobił, mój czas byłby słabszy. Mile
wspominam spotkanie z pewną dziewczyną z klubu Altom Gniezno jakie miało
miejsce mniej więcej w połowie dystansu. Zamieniliśmy parę sympatycznych zdań i
wzajemnie zmotywowaliśmy , co nie było bez znaczenia przed drugą połową. Takich
spotkań z drugim człowiekiem próżno szukać wśród biegnących w czołówce. Właśnie
im dalej w stawce, tym więcej rozmów i wzajemnego dopingowania.
Po dystansie półmaratonu czułem się świeżo i jedynie lekko zmęczony.
Dobrze, że deszcz który przed chwilą padał, szybko się skończył, a nad Pragą zaświeciło słońce, które
niejednego zawodnika solidnie tego dnia opaliło. Cały czas konsekwentnie realizowałem swoją
strategię. Zakładała ona bieg bardzo spokojnym tempem przez 30 kilometrów, a
następnie przejście do marszobiegu systemem 2 minuty biegu na 1 minutę marszu. Okazała
się ona słuszna. Choć po słynnej maratońskiej 30-stce, kiedy wielu sportowców
dopada zmęczenie, kolejne kilometry zdawały mi się coraz bardziej dłużyć, nadal
czułem się zaskakująco dobrze, oczywiście jak na kogoś kto na własnych nogach
pokonał ponad 30
kilometrów. Wtedy też stała się rzecz niezwykła. Było to
coś tak niesłychanego jak awaryjne lądowanie samolotu pasażerskiego na rzece
Hudson w Nowym Jorku w roku 2009. Otóż wyprzedziłem czarnoskórego zawodnika!
Nie przypominał on jednak jednego z drobnych i szczupłych Kenijczyków, ale
swoją posturą bardziej pasowałby do teledysku amerykańskich raperów. Mimo tego
„wyczynu” koło czterdziestego kilometra musiałem jednak przejść nieco dłuższy
kawałek niż jedna minuta. Chwilę później dogoniła mnie para sympatycznych
Czechów – Aneta i Tom – tak mieli na imię. Tom powiedział do mnie po polsku
„Dalej, jesteś Klub Maratończyka!?” i zachęcił by wykrzesać z siebie jeszcze
trochę siły. Wspólnie z nimi przebyłem ostatni kilometr. Przebywszy ostatnią
prostą, wypełnioną modnymi sklepami ulicę Paryską, z czasem 4 godzin 56 minut i
39 sekund dotarłem do mety. Dla mnie Prague International Maraton 2014 był
zakończony.
Zastrzyk pozytywnej energii
Wbrew pozorom nie chcę nikogo zachęcać do biegania. Do sportu, owszem,
ale uważam, że każdy powinien znaleźć dla siebie taką dyscyplinę w której
dobrze się czuje. Chciałbym żeby ludzie czytając moje relacje, słuchając
sportowych opowieści i patrząc na to co robię, otrzymali zastrzyk pozytywnej
energii. Żeby pomyśleli sobie, że i oni mogą dokonywać różnych nieprzeciętnych
osiągnięć. Nie tylko jeśli chodzi o bieganie i sport. Mam nadzieję, że tak
właśnie się stanie.
P.S: Świetnym
rezultatem pochwalić może się Krzysztof. Jego czas to 3:32:33.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz